Sara - Anna Lebet-Minakowska

Wszystko zaczęło się w momencie, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Jest listopad 2005, czwarty miesiąc, trochę późno. Mam 42 lata, 43 skończę 16 lipca. Termin porodu 28/29 maj 2006, niedziela. Byłam już u ginekologa dwa miesiące temu. Opisałam objawy, fale gorąca, zimno, bóle brzucha, ogólne złe samopoczucie. Ile pani ma lat? 42 - to klimakterium, zawyrokowała pani ginekolog w Spółdzielni Medicina. Prosiłam o zarejestrowanie na pierwszy najbliższy termin do któregokolwiek ginekologa. Trafiłam do ginekologa- chirurga. Proszę przyjść za miesiąc, teraz nic nie potrafię powiedzieć. Poszłam za dwa miesiące. No tak - coś tu jest powiedziała pani ginekolog-chirurg po badaniach, wygląda na cystę, albo jakiś guz w pani wieku, to się może zdarzyć. Trzeba by USG zrobić. Następna wizyta u ginekologa-położnika - też przypadkowa rejestracja w Medicinie. Proszę pani...no tak tu pani ginekolog-chirurg wpisała podejrzenie guza, ale mnie się wydaje, że to ciąża, tak wygląda na 16 tydzień, proszę jutro przyjść zrobić USG. Noc niepokoju. Biegnę następnego dnia na USG. Ciąża.! Żywa! I się rusza - wykrzyknęła pani ginekolog, jakby nagle odkryła Amerykę. Jakże silna jest siła sugestii, rozpoznanie guza przez poprzedniego lekarza zrobiło swoje, zasiało niepewność nawet w oczach doświadczonego położnika. No tak, ciąża, 4 miesiąc... w moim wieku....po 12 latach małżeństwa. Telefon do Marka, który nieomal nie spadł z krzesła w trakcie zebrania.
Czekamy na dziecko. Wszystko podręcznikowo, jak ze skryptu dla studentów medycyny. Mimo to już w 4 miesiącu pani ginekolog proponuje cesarskie cięcie jako rozwiązanie porodu. Umówimy się w szpitalu na 25-go na przykład - mówi, bo 28 to niedziela, różnie może być, gorsza opieka, mniej lekarzy - proponuję 25-go na cesarkę. To dopiero 4 tydzień, może do decyzji o cesarce poczekamy do 9 miesiąca, podobno takie operacje wykonuje się w stanie wyższej konieczności. Ależ pani ma 42 lata, w pani wieku... pani się to należy, mówi do mnie, nieświadoma mojego nastawienia do cesarki, pani ginekolog. Potem rozmawiałam z innym ginekologiem - znajomy znajomych. To samo, w Twoim wieku - cesarka, Polskie Towarzystwo Ginekologiczne zaleca.... Jedno wiem, nie dam się pociąć....dla wygody lekarza. Nie ma tez mowy o cięciu krocza. Rozmawiam z koleżankami, które pocięli bez ich wiedzy i zgody. Opowiadają jak potem cierpiały, jak nie chciały się goić pocięte krocza....Jak jęczały z bólu...
Czytamy artykuły i wspomnienia z "Rodzić po ludzku". Zapadła decyzja - rodzimy w domu. Nikt nie będzie interweniował w nasz DOM, w nasz poród, w nasze dziecko. Będziemy w domu, u siebie. Marek gdzieś w internecie odnalazł informacje o porodach w domu. Napisał do kogoś, a ktoś odpisał i podał "namiary" na położną, która zgodnie ze swoim powołaniem i wykształceniem pomaga takim ludziom jak my. Nawiązujemy z Nią kontakt. Tak, to jest to...rodzimy w domu - razem. Szpitale nam niepotrzebne. Jesteśmy zdrowi, a poród jest czynnością naturalną, fizjologiczną - nie chorobą. I zostajemy sami: Ja, Marek i położna. Cóż, to i tak ja muszę urodzić, nikt tego za mnie nie zrobi. Poród jak to pierwszy poród trwał chyba ze 12 godzin. Skurcze zaczęły się gdzieś koło godziny 15 - 16. Byliśmy wtedy w naszym domku na wsi, podjechaliśmy do najbliższego szpitala w Tuchowie zrobić KTG - potwierdzenie, to skurcze porodowe, wracamy do Krakowa. Gdy przyjechaliśmy tu koło 20:00, skurcze były coraz boleśniejsze. Przed nami cała noc porodu. Już lekarz w Tuchowie powiedział, ze poród nastąpi rano lub nad ranem. Położna przyjeżdża koło 22:00. Monitoruje płód - wszystko w porządku. Wanna - pokój - wanna. Nie używamy żadnych leków, za środek rozkurczowy musi wystarczyć pół kieliszka czerwonego wytrawnego wina - pomaga.
Jest już 5 rano odeszły wody - są zielone, od dawna zielone, może nawet od dwóch tygodni. Właściwie nie wiadomo czego się możemy spodziewać. Decyzja położnej - jedziemy do szpitala - natychmiast.

Szpital

Niewiele brakowało, a urodziłabym w samochodzie, ale jakoś dało się wejść po kilku stopniach do izby przyjęć u Żeromskiego. Jest niedzielny poranek. Wszystko pozamykane, Marek stukał i dzwonił do jakiś drzwi, które w końcu dały się otworzyć, wydawało mi się, że trwa to wieczność. Ładna blondynka była w środku - acha, rodzimy - wzięła ode mnie papiery: wyniki badań i kartę ciąży, i zaczęła mnie rejestrować - proszę usiąść - wskazała mi miejsce na zaścielonej białym prześcieradłem kozetce.
Przysiadłam na niej boczkiem, ona pobiegła gdzieś na moment. Nie mogłam wysiedzieć więc wstałam, oparłam się o futrynę, blondynka wróciła, zastając mnie z wielkim eeeeeeeee...siły parcia były tak wielkie, że nie mogłam się opanować. Wyraźnie się zdenerwowała - proszę mi tu nie przeć na stojąco, szybko na salę porodową, złapała telefon, a Marek już mnie prowadził korytarzem, krok za krokiem, ta droga wydawała mi się nieskończona. Nareszcie sala porodowa, gruba położna pomogła mi się wdrapać na wielkie łóżko zaścielone białym prześcieradłem. Miałam podkurczyć nogi, ona trzymała mnie za jedną nogę, Marek za drugą, ale nie bardzo mogli utrzymać i też nie bardzo sobie wyobrażałam jak można rodzić w takiej pozycji. Zaraz jak tylko położna na chwilę wyszła zwlokłam się z tego "łoża boleści"- zapewne niejednej kobiety- na podłogę. Ponieważ na sali nie było żadnego poręczniejszego mebla, wsparłam się rękami na podnóżku i w takiej pozycji zaczęłam rodzić. Gdy zobaczyła to położna to przyniosła mi niski stołeczek z wyciętą dziurą, a właściwie półokręgiem i zachęcała na tym rodzić, spróbowałam, ale podnóżek jakoś bardziej mi pasował. Położna co kilka minut schylała się do mnie, żeby monitorować stan dziecka. Pocieszna była przy tym i naprawdę jej współczułam, klękała, bo kucnąć jej było ciężko, trzymała się jedną ręką łóżka a druga przykładała mi urządzonko, które wydawało miarowe dźwięki. Sama sala porodowa przypominała bardziej Dworzec Centralny, co chwilę drzwi się otwierały i ktoś wchodził, a to po lekarstwa, strzykawki jednorazowe, umyć ręce albo zważyć dziecko. Zaraz na samym początku gdy tylko znalazłam się na tej sali otworzyły się drzwi i Jakieś-Ktoś, całe zakwefione w zieloną maseczkę i czepek, w zielonych spodniach i bluzie rzuciło od progu: "tniemy?" - żadnych cięć, zdążyłam odkrzyknąć, a Zielone zakręciło się na pięcie - "no to nie" - i wyszło strzelając drzwiami. Długo potem z Markiem dyskutowaliśmy starając się ustalić płeć Zielonego. Ponieważ miało wielki sterczący do przodu brzuch optowałam za tym, że to facet, ale Marek był zdania, że to jednak kobieta. Obawiam się, że w tej sprawie jeszcze długo nie dojdziemy do porozumienia. Tak czy inaczej zachowanie było niestandardowe. Pamiętam jak kilka lat temu byłam w Liverpoolu, w zwyczajnym miejskim szpitalu, takim "dla biedaków" co żyją na koszt państwa, (odwiedzałam tam jednego z pensjonariuszy Arki). Podeszła wówczas do nas pielęgniarka z przypiętym identyfikatorem , ale pomimo to przedstawiła się imieniem i nazwiskiem, wymieniła swoją funkcję na oddziale, po czym powiedziała standardowe - "opiekuję się tym pacjentem." W trakcie obchodu podobnie zachował się lekarz, dodatkowo bez pytania informując nas w kilku słowach o stanie naszego pensjonariusza. Gdyby Zielone starało się wprowadzać tam swoje obyczaje, pewnie szybko podziękowano by Mu za współpracę. Ale pewnie ci sami lekarze i pielęgniarki, którzy nie wiedzą jak się zachować wobec pacjenta w polskim w szpitalu - w Wielkiej Brytanii szybko się uczą przyjętych na świecie form społecznej komunikacji.
Koniec zmiany, pojawiła się szczupła sympatyczna brunetka, to właśnie Anna Pułczyńska., na której przyjście tak czekałam. Gruba położna odpływa przekazując mnie swojej zastępczyni. Zmieniamy też salę porodową. Wchodząc gaszę światła, miły półmrok, a na podłodze różne sprzęty, worek sako, piłka, drabinki na ścianie. Opieram się o worek sako, jestem już dobrze zmęczona, drabinki, Ania przynosi krzesło z wycięta dziurą i zachęca do przeniesienia się na nie. Za dużo stresów - przecież cały czas czujnie śledziłam obsługę, żeby mnie nie pocięli (w niektórych szpitalach robią to bez pytania) zazwyczaj z zaskoczenia. Za dużo było też tych przejazdów i przechodzenia korytarzami. Bóle porodowe powoli się wyciszają, i parcie przychodzi mi z coraz większym wysiłkiem. Niestety, trzeba podać niewielką dawkę oksytocyny w kroplówce, żeby wróciły skurcze. Teraz już poszło błyskawicznie, Ania starała się uchronić krocze, używając swojej wiedzy medycznej żeby nie pękło, a nie zdając się na bezmyślną rutynę; podeszła do mnie indywidualnie, cały czas uspokajała i mówiła co się dzieje, przygotowała miseczkę, nożyce do obcięcia pępowiny... i nagle chlup - Mała się urodziła. Ten kto mówi, że poród to ciężka praca fizyczna jest w koszmarnym błędzie. Faktycznie wszystko dzieje się jakby "samo". Najbardziej bolesny jest pierwszy etap, ten w którym rozwiera się szyjka, ale przy porodzie naturalnym organizm jakoś potrafi sobie radzić z tym bólem. Gdybym miała opisywać jak było, miałabym wielką trudność. Mieszanka bólu i jednocześnie wydzielanych endorfin łagodzących ból dają niezwykły koktajl, który powodował, że na zmianę -co kilka sekund - to przeżywałam ból aż niemal do utraty przytomności, to znów drzemałam. Tak czy inaczej percepcja jest nieco ograniczona a organizm koncentruje się tylko na samym akcie porodu.
No to mamy to już za sobą. Mała leży na rękach u Ani, przyszli lekarze. Nawiasem mówiąc też anonimowi, nikt z nich się nie przedstawił, ani nie uważał za stosowne powiedzieć do mnie słowa, nie wspominając już o tym, że mogliby poinformować, co zamierzają dalej ze mną robić. Pękniecie I stopnia (o tym poinformowała mnie położna), nawet nie było co zszywać, ale poddałam się rutynie medycznej i pozwoliłam na założenie dwóch szwów, jak się potem okazało, to był błąd, bo pęknięcie zrosło się po 4 dniach a ostre szwy raniły delikatną śluzówkę, która zaczynała ropieć. Kasia, gdy była u nas kilka dni po porodzie, zdjęła mi szwy, z wyjątkiem tych, które zdążyły już zaróść. Nawiasem mówiąc, minęło 6 tygodni a to, co pozostało szarpie mi krocze i ciągnie do dziś. Cóż, "mądry Polak po szkodzie", ale i tak w porównaniu z innymi kobietami, które były krojone, szyte i na których wykonywano najrozmaitsze zabiegi medyczne, dałam sobie zrobić mało krzywdy. Pewnie dzięki temu 2 godziny po porodzie już weszłam po schodach na 1 piętro, po dwóch dniach chodziłam po mieszkaniu, a po tygodniu już byłam całkowicie "zagojona", mogłam nosić Małą a nawet iść z Nią na spacer. Biedne te pocięte, poszyte, pokłute, zmaltretowane kobiety, które ślepo uwierzyły lekarzom, dając sobie wmówić, że poród cesarskim cięciem jest bezpieczniejszy zarówno dla matki jak i dziecka a cięcie krocza rzeczą naturalną i nieodzowną przy porodzie, wykonywaną na ok. 90% pacjentek w polskich szpitalach. Leżąca ze mną na sali w szpitalu dziewczyna po cesarskim cięciu nie mogła odżałować, że pozwoliła na zrobienie sobie operacji, ale lekarz jej powiedział, że jest za stara na urodzenie dziecka - miała 34 lata. Gdy rozmawiałyśmy leżąc na wspólnej sali, zaczęła od tego, że jest z nasz wszystkich najstarsza - bardzo się zdziwiła, gdy usłyszała ode mnie, że urodziłam naturalnie w wieku 43 lat pierwsze dziecko. Mam wrażenie, że nie do końca wierzyła, że mówię prawdę. Zresztą zarówno mój wiek jak i okoliczności porodu, szybko stały się sensacją na całym Oddziale Położniczym. Myślę, że jeszcze większym zdziwieniem przyjęto moje oświadczenie, że chcę następnego dnia wracać do domu. Właściwie od razu po porodzie pojechałabym do domu, gdyby nie Mała, którą włożono do inkubatora, a ponieważ chciałam ją karmić, byłyśmy obie nierozerwalnie związane.
Warto jeszcze wspomnieć o lekarce pediatrze, która również się nie przedstawiła, ale była charakterystyczna, miała czarny warkocz - więc nazwałam ją "Warkoczowa". Pani doktor od razu przyszła na salę wściekła, ale trudno się dziwić - niedziela rano, pora śniadania, może piła kawę a ja ośmielałam się przeszkadzać.
Warkoczowa wzięła dziecko - cała skóra zmacerowana, do inkubatora - zawyrokowała. Ktoś z personelu medycznego wtedy pod nosem powiedział do siebie: "zmacerowanej skóry nie widziała, różowiutkie, zdrowe dziecko", ale Warkoczowa chyba na szczęście nie usłyszała, albo przemilczała. Rzuciła mi całkiem normalnie oddychająca i różowiutką Małą na piersi, rutyna, trwało może 0,5 sekundy, po czym zabrała, zapytałam, czy nie może zostawić jej choć na chwilę, ale nakrzyczała na mnie, że w ogóle może ją zostawić a nawet zaraz wypisać ze szpitala, jak jej tu podpiszę zgodę, że robię to na własną odpowiedzialność.
Po kilku godzinach Warkoczowa dopadła na korytarzu moich rodziców, słyszałam tylko, że moje skądinąd rzadkie nazwisko ( w Polsce żyje tylko 5 osób noszących je - wszystkie należą do mojej rodziny), powtarzano wielokrotnie, a ktoś wypowiadał je podniesionym głosem. Za chwilę do sali weszli moi rodzice, a Mama zapytała kto to jest ta pani z czarnym warkoczem. Warkoczowa? A co się stało - a.....nic odparła Mama, zrobiła mi awanturę na korytarzu (faktycznie słyszałam przed chwilą wypowiadane przez Nią podniesionym głosem moje nazwisko, reszty słów nie rozpoznałam) - ale o co chodzi? Nieważne, odparła mama, chyba ma jakieś problemy. W każdym razie do mnie Warkoczowa nie powiedziała ani słowa, wcale już jej potem nie widziałam. Na szczęście. Ale na nieszczęście nie był to koniec kontaktów z pediatrami w tym szpitalu. Następnego dnia, przygotowania do wypisania ze szpitala, wychodzimy z Sarą we środę rano, w sumie 48 godzin spędzonych w szpitalu. Wystarczy. Wspólna sala, wszystkie mamy z niemowlakami, które wrzeszczą na głosy, odwiedzające stada rodziny i do tego zero intymności. Karmię przy jakimś facecie, który siedzi przy mnie, a przyszedł na odwiedziny do kobiety, która leży na łóżku obok, dzielą nas tylko szafki szpitalne. Gdyby choć parawan oddzielający łóżka, już byłoby intymniej. Mały koszt a komfort psychiczny o wiele większy. Może szpital po prostu zacznie wypożyczać parawany za niewielka odpłatnością, wystarczyłaby tylko rama z kawałkiem zasłonki albo napiętym na niej prześcieradłem. Moje łóżko stoi zaraz przy drzwiach, wszyscy koło niego przechodzą, niektórzy przyglądają się ciekawsko jak karmię, inni z zażenowaniem odwracają wzrok. Ja też staram się na nich nie patrzeć, w nocy natomiast stale się ktoś kręci - a to położna dyżurna otwiera drzwi, świeci światło i sprawdza czy wszystko w porządku, a to któraś kobieta zadzwoni po pomoc, albo po prostu przechodzi do łazienki lub toalety. Gdy na sali leży 6 - 8 kobiet z dziećmi... cóż trudno tu mówić o jakimkolwiek spokoju czy intymności pierwszych chwil spędzanych z dzieckiem, a choćby możliwości wypoczynku po porodzie. Dlatego też postanowiłam iść do domu, tam przynajmniej będzie spokój. Wszyscy okazywali mi swoje zdziwienie: po dwóch dniach pobytu w szpitalu do domu? i to jeszcze z dzieckiem??? Pediata, która następnego dnia objęła zmianę, a więc miała wypisać Sarę ze szpitala też niedowierzała, że chcemy wyjść. Najpierw patrzyła na mnie, jakbym jej opowiadała bajkę o żelaznym wilku, ale po chwili zaskoczenia, na wszelki wypadek, odbiła piłeczkę w stronę innych lekarzy - a ginekolodzy pani pozwolą? Gdy jednak powiedziałam, że ginekologicznie wszystko w porządku, nic nie rzekła tylko stanęła zadziwiona. To w takim razie musimy jeszcze zrobić badania dziecku i je zaszczepić - odparła i wyszła. Następnego dnia rano w dniu planowanego wyjścia ze szpitala położna zabrała Małą na ostatnie badania, a za chwilę zostałam poproszona do sali obok, gdzie nachylała się nad Małą kobieta, zapewne lekarka, a ponieważ ona również się nie przedstawiła, nazwałam ją Pediatrzyna. O....niech pani popatrzy, Mała ma żółtaczkę, powiedziała, naciskając słuchawką na jej brzuszek, w tym miejscu pojawiał się jasny ślad...o to..to...to właśnie żółtaczka gaworzyła Pediatrzyna - jako typowy krótkowidz bez okularów, nachyliłam się nad wózeczkiem w którym leżała Mała ze szczerym zainteresowaniem starając się dostrzec tę żółtaczkę, jak też ona wygląda, ale Pediatrzyna mnie ofuknęła: co się pani tak nachyla, zbadać dziecka nie mogę, światło mi pani zasłania, jak pani słabo to proszę usiąść - i wskazała mi wyprofilowany stołek, idealnie nadający się dla kobiety po porodzie, która ledwie co siedzieć może na stołku z dziurą albo krążku gumowym. Podziękowałam pięknie za stołek, i odmówiłam, a na obliczu Pediatrzyny zagościł złośliwy uśmieszek - tylko obolała po porodzie kobieta zrozumie ten drobny przejaw złośliwości drugiej kobiety. Pediatrzyna osłuchiwała Małą dalej i nagle wykrzyknęła: słyszę szmery nad sercem. Przerwała badanie, usiadła na swoim lekarskim stołeczku - musimy zostawić dziecko do obserwacji.- Jak długo może potrwać taka obserwacja? - Nie wiem, stan dziecka może się zmieniać z dnia na dzień, na pewno to potrwa kilka dni, zatrzymuje dziecko wstępnie na osiem - zawyrokowała - trzeba jeszcze zrobić badania, a to musi potrwać 1 - Tak, ale dziś jedna z pacjentek z mojej sali jedzie do Szpitala w Prokocimiu na konsultacje, u jej dziecka pani również rozpoznała szmery nad sercem, czeka karetka, to może od razu Sara by też pojechała. - To wykluczone, powiedziała Pediatrzyna, najpierw trzeba przeprowadzić obserwację a ewentualnie potem zrobić badania - obecny stan nie kwalifikuje jej do skierowania a konsultacje do Prokocimia.2 Pediatrzyna wymieniła mi jeszcze ilość i rodzaj badań, gdybym nie wiedziała o co chodzi, padłabym na miejscu zmiażdżona ciężarem łacińskich nazw i skomplikowanych skrótów i zwrotów. Słuchałam i uśmiechałam się tylko, a Pediatrzyna widząc, że odniosła zamierzony efekt, zawyrokowała - tak czy inaczej zostawiam dziecko, podwinęła spódnicę i usiadła dając mi do zrozumienia, że audiencja skończona. - Tak odparłam, a ja jednak myślę, że wyjdziemy dziś ze szpitala. To wyraźnie rozjuszyło Pediatrzynę - tak? Ale musi mi tu pani podpisać, że zabiera dziecko na własną odpowiedzialność ..i mąż też... chcę mieć tu dwa podpisy, pani i męża. - Naturalnie, odrzekłam, i zamierzałam wyjść z pokoju, gdy Pediatrzyna mnie zaatakowała: nie przyjeżdża się do szpitala w II fazie porodu, skonstatowała, niezwykle z siebie dumna, jak dziecko na podwórku, które nie ma już innych argumentów, więc krzyczy do drugiego - „a bo Twój ojciec jest kulawy". Musiałam zareagować. - Współcześni ludzie nauczyli się wyrzucać wszystko co kojarzy się z bólem i cierpieniem poza Dom. Narodziny, umieranie - wszystko to jak najdalej odsuwamy od siebie, przenosimy to do szpitala. Szpital nie jest miejscem do porodu, który jest czynnością fizjologiczną, a nie chorobą. Dom jest miejscem gdzie należy rodzić dziecko. - Nie robiła tego pani sama, na pewno ktoś pani pomagał - odrzekła Pediatrzyna. - Ciąża i poród nie są chorobą, każda kobieta sama potrafi urodzić swoje dziecko. Wtedy odezwała się jakaś młoda dziewczyna - no chyba, że jest tak jak ze mną, miałam cesarskie cięcie. - Polska ma wysoki wskaźnik porodów przy pomocy cesarskiego cięcia, ponad 30 %, i o te 30% za wiele, w innych krajach Europy to jest o wiele mniej. Wyszłam, nie miałam ochoty na dalsze dyskusje.
Za około pół godziny przyszła do mnie Pediatrzyna z plikiem papierów i już nieco inaczej rozmawiała: żebym zrozumiała, że ona nie może... przerzucała papiery i znów sypała skomplikowanymi nazwami. Poprosiłam o plik badań dziecka, które trzymała w ręce- sama przeglądnę, nie potrzebuję referowania wyników badania krwi i stanu dziecka - wzdrygnęła się - nie, absolutnie! to są jej luźne notatki nie może mi ich udostępnić. Jak nie może pokazać no to chyba wszystko jasne, pomyślałam, definitywnie wychodzimy. Aby panią wypisać z dzieckiem potrzebuję pani zgody, zaszczebiotała Pediatrzyna, i pani męża też. Muszę mieć podpisy obojga rodziców. Zadzwoniłam do Marka uzgodniliśmy strategię działania. Marek przyjechał po nas, oboje poszliśmy do dyżurki lekarzy, potwierdzić naszą decyzję. Gdzie mi tu państwo wchodzą - usłyszeliśmy od Pediatrzyny po zapukaniu i otwarciu drzwi, no gdzie? Faktem jest, że zbiła nas ta odzywka nieco z tropu, powiedziałam coś o wypisie, że podobno potrzebowała do tego nas oboje i wyszliśmy za drzwi, zamiast zwrócić Pediatrzynie uwagę, ze dyżurka lekarzy to nie jej prywatne apartamenty, zaopatrzone, nawiasem mówiąc, w tapczanik, komputer, ekspres do kawy i kuchenkę mikrofalową oraz całkiem zgrabny zestaw mebelków, ale pokój na utrzymaniu NFZ-etu, którego wyposażenie jak się domyślam, tenże NFZ, mniej czy bardziej świadomie ufundował. Cóż, "zapomniałam języka w gębie" - jak to w Krakowie powiadają i wyszłam. Poczekaliśmy kilka minut i Pediatrzyna wyszła do nas. Tak, zreferowała wszystko, żółtaczka, szmery nad sercem...dziecko powinno zostać na obserwacji. Jak długo? - nie wie, wstępnie osiem dni, ale to oczywiście może się przedłużyć, nie potrafi określić potrzebnego do obserwacji czasu. Marek w tym momencie zachował się jak mężczyzna - Jest piękna, różowiutka, wygląda zdrowo, gdzie pani widzi tą żółtaczkę? To jest pana zdanie - odbąknęła Pediatrzyna. Wychodzimy - powiedział Marek. - Tak, ja wiem, że to pan jest prowodyrem tego wszystkiego odrzekła Pediatrzyna. To pan! No i Marek został tym winnym. Wyszliśmy.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...