Rodzimy ! - Katarzyna Wocial

Moja córeczka przyszła na świat zaledwie trzy tygodnie temu, ale historia tych narodzin zaczyna się dużo wcześniej...

Pamiętam bardzo dobrze, jak moja mama wspominała swoje dwa porody. Ból, strach, przerażająca samotność, upokorzenie. O ile narodziny mojego brata miały w miejsce w jednej z wielu istniejących jeszcze wtedy izb porodowych i, poza mglistym wspomnieniem bólu, nie pozostawiły po sobie wielkiego piętna, o tyle, moje narodziny były dla mamy traumatycznym przeżyciem. Doświadczyła wszystkich serwowanych wówczas w szpitalach „atrakcji", musiała zmierzyć się ze znieczulicą lekarzy, którzy, zebrawszy się licznie wokół łóżka porodowego, nie szczędzili niesmacznych komentarzy. Po porodzie mamę poinformowano, że urodziła się córeczka. Córeczkę pielęgniarka natychmiast skwapliwie porwała i zaniosła na Oddział Noworodkowy, mamę zaś, z braku miejsc, umieszczono na Oddziale Ginekologii. „Brudnym", jak mówiono, oddziale. Przez trzy dni nie mogła nawet przyjść i zobaczyć swojego dziecka, nie mówiąc o przytuleniu czy nakarmieniu...

Miałam kilkanaście lat, gdy słuchałam tych historii. Nie czułam współczucia. Czułam tylko gniew. Nie chciałam wierzyć, że ten obezwładniający ból, strach i poczucie odarcia z godności są nieodłączną częścią macierzyństwa. Rosło we mnie postanowienie, że, jeśli kiedyś będę miała dzieci, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by udowodnić światu, mojej mamie i sobie samej, że prawda o porodzie jest inna. Prawda o kobiecie-matce jest inna...

Minęło kilka lat. Byłam już szczęśliwą, zakochaną po uszy narzeczoną. Przez przypadek wpadły mi w ręce historie porodowe nadesłane do Fundacji Rodzić po Ludzku. Przeczytałam je wszystkie. Poczułam się tak, jak wtedy, gdy słuchałam opowieści mojej mamy: łzy gniewu, bezsilności i mocne pragnienie, żeby moja historia była zupełnie inna. Wtedy trafiłam na opisy porodów domowych. Zachwyciłam się niezwykłą siłą, mądrością i pasją, która z nich płynęła. Zapragnęłam, by tak właśnie wyglądał mój poród: by przebiegał w atmosferze spokoju, szacunku dla mamy i rodzącego się dziecka, by były przy mnie osoby, którym ufam, by to wydarzenie mogło być źródłem siły, a nie bolesnym wspomnieniem, które będę chciała jak najszybciej wymazać z pamięci.

Kilka miesięcy po ślubie zobaczyłam na teście ciążowym dwie różowe kreseczki. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Ciąża przebiegała podręcznikowo. Rozpieszczałam się zapamiętale, dbałam o dietę, ćwiczyłam, spacerowałam, głaskałam rosnący w zaskakująco szybkim tempie brzuszek i przygotowywałam się do rodzenia w domu. I tak zbliżał się termin porodu.
Któregoś dnia, gdzieś w okolicach 39 tygodnia, ogarnęło mnie nagłe przerażenie. Jak sobie poradzę, jak będzie wyglądać moje życie, co, jeśli nie uda się urodzić w domu? Na wieczór miałam zaplanowaną wizytę lekarską. Okazało się, że mam już 2 cm rozwarcia i w ciągu kilku najbliższych dni powinnam zacząć rodzić. Około 2 w nocy poczułam lekkie skurcze, które dość szybko zaczęły się nasilać i występować z coraz większą częstotliwością. Obudziłam męża, spojrzał na zegarek i stwierdził „Dziewczyno, ty masz skurcze co 3 minuty!".

A więc rodzimy! Jeszcze kawałek bloku czekoladowego zjedzony między skurczami, szybkie przeczesanie włosów (no przecież w takim dniu nie mogę wyglądać byle jak!) i telefon do położnej. Zaczynamy porodowy taniec. Już nie mam wątpliwości. Moje ciało musi poddać się temu rytmowi, który narzuca nam coraz szybsze tempo. Przytulam się do męża, śpiewam samogłoski, muszę się otworzyć, nie mogę się bronić, to takie trudne... 6 rano. Jest już nasza położna. Badanie - 6 cm rozwarcia! „ O 12 powinniśmy mieć już dzieciątko" - mówi. Skurcze zaczynają być trudne do zniesienia. Drażni mnie dzienne światło. Łatwiej rodzi się w ciemności. Woda nie pomaga, nie mogę sobie znaleźć miejsca w wannie. Masaż krzyża tylko nasila ból. Próbuję różnych pozycji. Kucam podtrzymywana przez męża, klęczę przy fotelu, na sako... Już dawno straciłam poczucie czasu... Wiem tylko, że każdy kolejny skurcz przychodzi zbyt szybko. Błażej jest przy mnie, wspiera mnie, naprawdę rodzi ze mną. Położne są na każde nasze zawołanie. W którymś momencie zaczynam jednak rozumieć, że nie wszystko idzie tak, jak powinno... Główka dziecka jest cały czas wysoko, choć mamy już prawie pełne rozwarcie... Zaczynam się bać, kalkulować, próbuję przypomnieć sobie jakieś informacje ze szkoły rodzenia... Ale przecież to macica, nie głowa, ma rodzić. „Chyba będziemy musieli jechać do szpitala" - słyszę głos położnej. Dzwonimy do mojej lekarki- ona też radzi udać się na izbę przyjęć. Już wiem, że nie urodzę. Poddaję się, choć moim ciałem wciąż szarpią bolesne skurcze. „Zrobią mi cesarkę?" - pytam. „Nie będzie żadnej cesarki".
Przypomina mi się sen z początków ciąży. Budzę się rano w mieszkaniu moich rodziców, macam brzuch - płaski. Przerażona biegnę do ich sypialni i krzyczę: „Co stało się z moim dzieckiem?!" A oni odpowiadają: „Zrobiliśmy ci w nocy cesarkę. Tak będzie dla Was najlepiej".
Na jawie decyzja już podjęta. Jedziemy do szpitala. Jestem jednym wielkim skurczem, nie wyobrażam sobie, jak zniosę jazdę samochodem. Jednak posłusznie ubieram się, bierzemy przygotowaną na wszelki wypadek torbę i ruszamy. Jest około 17. Godzina korków. Pada deszcz. Mamy do pokonania całkiem spory kawałek drogi. „Nie ma zagrożenia życia" - uspokaja nas położna. Ja mamroczę modlitwy, ściskam w dłoni różaniec, modlę się już tylko o siłę do zaakceptowania tego, co się ma stać. Na izbie przyjęć wszyscy są mili, ale musimy wypełnić całą stertę dokumentów. Podpisuję je bezwiednie między kolejnymi skurczami, kucając przy łóżku. Jest mi wszystko jedno. Chcę tylko, żeby to się już skończyło i żeby nikt na mnie nie krzyczał. Staję się potulną pacjentką, chociaż w teczce z dokumentami mam spisany mój plan porodu, który, w razie potrzeby, miał mnie chronić przed szpitalną rutyną. Plan porodu diabli wzięli. Teraz każą mi się położyć na łóżku i wiozą mnie na trakt porodowy. Podłączają mnie pod ktg. Porażona bólem, wrzeszczę wniebogłosy, położna szybko odpina pasy. Jest decyzja o cesarskim cięciu. Mam przejść do sali obok. Ostatni skurcz łapie mnie w progu drzwi. Kucam, trzymając się framugi. Ktoś z tyłu pogania mnie, krzyczy, że nie mamy czasu, bo następna pacjentka czeka w kolejce. Zastrzyk w kręgosłup. Ogromna ulga dla wymęczonego ciała, ale ból kumuluje się teraz w przerażonym umyśle. Płaczę, trzęsę się ze strachu, nie wiem, co się ze mną dzieje. Ktoś rzuca: „ Co Pani tak histeryzuje?". Odpływam. Z letargu wyrywa mnie głos lekarza „ 19:03". Jak to, już jest? JEST! Synek! 4392 g, 57 cm. ILE?! Jest taki piękny. Nie pozwalają mi go przytulić, pokazują tylko z odległości kilkunastu centymetrów. Dzięki Bogu, jest ze mną mąż. Równie oszołomiony jak ja, biega między niemowlęcą wagą a stołem operacyjnym. Chwilę potem rozdzielają nas. Budzę się na sali pooperacyjnej, podłączona mnóstwem kabelków do różnych maszyn. Moje ciało jest bezwładne, zupełnie obce. Przynoszą małego. Moja pierwsza myśl „ Dlaczego ma na sobie ubranko, którego nie lubię?" Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu, długa droga uczenia się miłości do tego małego człowieka. Ratuje mnie wspomnienie tych kilkunastu godzin porodu spędzonych w domu. Nie pamiętam już bólu, tylko niezwykłą bliskość, której doświadczyłam z mężem, słowa pełne miłości, ciepłą obecność położnych. Cieszę się, że mogłam dać mojemu synkowi ten czas, że doświadczyłam bólu rodzenia. Wszystkim, którzy teraz powtarzają mi „A nie mówiłam?", odpowiadam, że poród był piękny, że żadnej decyzji nie żałuję. Tylko ta cesarka... Mamie podsuwam książkę naszej położnej, Ireny. Początkowo sceptyczna, zaczyna czytać relacje porodowe i łzy napływają jej do oczu. „Teraz rozumiem" - mówi.
10 miesięcy później, w piękny, majowy poranek, znów widzę dwie kreseczki. Lekkie zaskoczenie, ale cieszymy się. Wiem, że większość lekarzy każe zaczekać z kolejną ciążą po cesarce co najmniej 12 miesięcy, ale ja bardziej niż o pooperacyjną bliznę, boję się o blizny na sercu, które pozostawił tamten poród. Jednocześnie gdzieś, w głębi duszy, ufam, że w doświadczeniu drugiego macierzyństwa czeka mnie uzdrowienie.
Ciąża i tym razem przebiega spokojnie, choć nie mam już czasu na rozpieszczanie się. Moje otoczenie też nie zwraca wielkiej uwagi na mój rosnący brzuszek i chyba mi z tym dobrze. Wiem, że noszę w sobie tajemnicę nowego życia i to mi wystarcza. Nie muszę być już idealną, zawsze uśmiechniętą ciężarną: pozwalam sobie na dietetyczne grzeszki i chwile zupełnego załamania. Szukam w Internecie informacji na temat porodu naturalnego po cesarskim cięciu. Na polskich stronach dużo suchych, medycznych danych. Nie tego potrzebuję. W końcu trafiam na linki do anglojęzycznych stron. Płaczę, czytając wiersze napisane przez kobiety, których dzieci przyszły na świat przez cesarskie cięcie. Czytam historie mam, których jedyną kartą przetargową w walce o naturalny poród było wielkie, instynktowne pragnienie, by urodzić własnymi siłami. Raz jeszcze przeżywam swoją żałobę, płaczę nad sobą, nad moim synkiem, nad naszymi pierwszymi, wspólnymi chwilami pełnymi łez, zwątpienia, strachu i bezradności. Powoli rodzi się we mnie zgoda na te doświadczenia. Oto jestem: ja - matka niedoskonała, rodząca przez cesarskie cięcie, karmiąca butelką, płacząca przez długie miesiące. Nie dałam synkowi najlepszego porodu, najlepszego pokarmu, lubiłam wymykać się z mężem z domu, zostawiając go pod okiem babci, czasem, zamiast Mozarta, puszczałam mu Depeche Mode a, mimo wszystko, teraz patrzę na niego i widzę małego, szczęśliwego chłopca, który mnie kocha. Z wzajemnością. Pod sercem noszę zaś malutką dziewczynkę, która kopie mnie z coraz większą siłą.
Od początku nie mam wątpliwości, że chcemy próbować rodzić naturalnie, jeśli tylko nie wystąpią jakieś niespodziewane komplikacje. Lekarze sceptycznie patrzą na wpisaną w kartę ciąży „niewspółmierność porodową", która miała być przyczyną cesarskiego cięcia. Niektórzy straszą „położniczym sajgonem", kręcą głową nad krótką przerwą między ciążami, powtarzają, że wszystko zależeć będzie od wagi dziecka, ale ostatecznie nie przekreślają naszych szans na poród drogami natury. Tym razem będziemy rodzić w szpitalu, ale miejsce nie jest dla mnie najważniejsze. Decydujemy się na indywidualną opiekę położnej. Po spotkaniu z Edytą wracam do domu spokojna. Marzę po cichu o naprawdę dobrym porodzie, ale wiem, że każdy scenariusz może się spełnić. Nie chcę planować, wybiegać w przyszłość, usilnie czepiać się jednego rozwiązania. Proszę tylko małą, żeby nie urosła nam za bardzo i nie chciała wychodzić zbyt prędko. To dopiero 34 tc, a mnie od kilku tygodni męczą skurcze przepowiadające, szyjka już miękka, przygotowana do porodu. Boję się przedwczesnego porodu, no i obiecałam Edycie, że nie zacznę rodzić w sylwestrową noc. Mija Sylwester, jeden tydzień, drugi, trzeci... Zaczynam się niepokoić. Zaopatruję się w olej rycynowy, ale jakoś nie mam odwagi go wypić.
W sobotę, tydzień przed terminem porodu wg USG, wybieram się rano na wyprzedażowe zakupy, a moich mężczyzn wysyłam do lasu na spacer. Po spacerze młody zasypia kamiennym snem, a my mamy trochę czasu dla siebie. Wieczorem chcemy wybrać się na Eucharystię celebrowaną przez naszą wspólnotę. Ja mam w planach jeszcze „indukcyjną" sesję schodzenia po schodach. Zakładam wygodne dresy i zaczynam mój „trening". Trochę wątpię w skuteczność moich działań, czuję się idiotycznie i mam tylko nadzieję, że nie spotkam żadnego sąsiada. No cóż, lepsze to niż nicnierobienie i nerwowe wpatrywanie się w kalendarz z zaznaczonymi kolejnymi tygodniami ciąży.

Wieczorem czuję lekkie pobolewanie w podbrzuszu, ale staram się nie zwracać na nie zbytniej uwagi. Spokojnie szykujemy się do wyjścia. Jest 20. Docieramy do oddalonego o 25 km kościoła. Ławki są koszmarnie niewygodne, nie mogę sobie znaleźć wygodnej pozycji. Z każdą minutą coraz trudniej mi nie myśleć o tym, co się dzieje w moim brzuchu. Po Komunii wymykam się dyskretnie. Skurcze zaczynają się nasilać. Są zupełnie inne niż przy pierwszym porodzie. Nie wyobrażam sobie, jak je zniosę, jeśli będą jeszcze mocniejsze. Trzęsę się z zimna. Marzę o jakimś ciepłym, przytulnym miejscu, o ciepłej wodzie. Wracam do sali, ktoś próbuje mnie pocieszyć, ale ja chcę już uciec, przytulić się do męża, nie chcę z nikim rozmawiać, nie chcę słów pocieszenia. Trudno mi jeszcze uwierzyć, że to poród, ale kurcząca się macica powoli przejmuje kontrolę nade mną. Kończy się Msza. Błażej przekonuje mnie, że powinnam zadzwonić do Edyty. Za jej namową jedziemy jeszcze do domu. Mam wziąć prysznic, no-spę i zobaczyć, czy skurcze się nie wyciszą. W samochodzie nie mam już jednak wątpliwości, że właśnie zaczął się poród. Skurcze pojawiają się co 2, 3 minuty. W końcu docieramy do domu. Z trudem dochodzę do łazienki, próbuję się rozebrać i wejść pod prysznic, ale nie daję już rady. Dzwonimy do położnej. Właściwie to mąż dzwoni, bo ja próbuję w tym czasie znaleźć jakąś wygodną pozycję w czasie skurczu i złagodzić ból oddychaniem. Mamy być w szpitalu za godzinę. Ostatnie spojrzenie na śpiącego synka, kilka wskazówek dla opiekującej się nim babci, bierzemy torby i wsiadamy do samochodu. Jest prawie północ, pogodna zimowa noc, puste ulice. Kucam na tylnim siedzeniu samochodu, zamykam oczy. W czasie skurczów proszę Błażeja, żeby oddychał ze mną. Między skurczami śpiewam cichutko.
Docieramy do szpitala. Na izbie przyjęć nie ma żadnych pacjentek. Większość mojej dokumentacji jest gotowa, musimy tylko dopełnić kilku drobnych formalności. Jest już położna. Badanie - 5 cm rozwarcia. Tętno dziecka prawidłowe. Idziemy do sali Śliwkowej. Uśmiecham się - śliwkowy to mój ulubiony kolor.
Na początek krótkie badanie ktg. Na szczęście mogę cały czas kucać oparta o łóżko. Jestem spokojna i maksymalnie skupiona na tym, co dzieje się z moim ciałem. Nie chcę wybiegać myślami do przodu, nie zastanawiam się, ile jeszcze czasu przed nami. Odpycham od siebie wszystkie lęki: nie myślę o bliźnie na macicy, nie myślę o tym, czy tym razem się uda, nie myślę o bólu, o tym, że mogę nie dać rady. Liczy się tylko dana chwila. Wyjątkowy czas dany mi i mojej córeczce.
Edyta proponuje kąpiel, a ja przyjmuję jej propozycję z wdzięcznością. Ciepła woda łagodzi ból, rozluźnia napięte mięśnie. Skurcz za skurczem. Zamykam oczy i z niczym nie walczę. Nie próbuję uciekać. Uśmiecham się. W myślach powtarzam sobie, że jestem piękna w tym bólu, że oto na nowo rodzę się jako matka, że każda sekunda jest dla mnie wielkim darem. Kiedy skurcze stają się mocniejsze, a główka dziecka schodzi coraz niżej pozwalam sobie na krzyk. Nie jest to krzyk bólu i bezradności. Niskie, gardłowe dźwięki pomagają mi się otworzyć. Czasem mam ochotę zawyć jak zranione zwierzę, ale nie chcę, by lęk przejął nade mną kontrolę. Zamiast tego krzyczę: „Chooodź, nie boję się ciebie, jestem silniejsza od ciebie"...
W którymś momencie położna sugeruje, że warto wyjść z wanny, by skurcze wzmocniły się. Posłusznie wychodzę podtrzymywana przez męża, opieram się o łóżko i właściwie od razu czuję różnicę w intensywności skurczy. Stoję na szeroko rozstawionych nogach, pochylona do przodu, rękami zgiętymi w łokciach opieram się o łóżko. Rodzące się dziecko narzuca swój rytm. Jedyne co muszę robić, to poddać się mu. Słyszę uspokajający głos Edyty „Dobrze, świetnie sobie radzisz". Nie wiem, ile mija czasu - kilka sekund czy kilkadziesiąt minut. W mocnym, długim skurczu rodzi się główka, zaraz potem łagodnie wyślizguje się małe ciałko. Edyta kładzie malutka przede mną na łóżku. Jest piękna, taka maleńka, wciąż połączona ze mną pępowiną. Nie ma żadnego pośpiechu, nie ma krzyku, zamieszania, ostrych świateł. Kładę się na łóżku i dostaję córeczkę do przytulenia. W jednym skurczu rodzi się łożysko. Wszystko dzieje się tak po prostu, tak normalnie... Mała jest cały czas przy mnie, przytulamy się, karmimy, tata robi nam pierwsze zdjęcia. Dopiero po dwóch godzinach mała jest ważona i mierzona (3085 g, 53 cm). Zakochuję się w niej instynktowną, bezwarunkową miłością, a ona odwdzięcza się pełnym ufności przywiązaniem.
Dziś, kiedy myślę o narodzinach mojej córeczki, czuję ogromną wdzięczność. Dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi w pełni doświadczyć cudu narodzin, dziękuję mojemu mężowi za jego siłę, spokój i zaufanie wobec moich decyzji, Edycie - za jej kojącą obecność w tych ważnych dla nas chwilach. Dziękuję Irenie, Marioli i wszystkim, którzy wspierali nas modlitwą i słowem. Dziękuję też za tamten poród, za długą drogę dojrzewania, którą przebyłam wraz z moim synkiem. Myślę, że bez tamtego doświadczenia nie potrafiłabym docenić, jak wielkim darem były narodziny córki. Jej spokój, łagodność, mój spokój - wszystko to tak bardzo kontrastuje ze wspomnieniami pierwszych dni z synkiem. Nie mam wątpliwości, że te różnice wynikają w dużej mierze z tego, w jaki sposób moje dzieci przyszły na świat. Daleka jestem od negowania cesarskiego cięcia, szczególnie w przypadku, gdy jest ono operacją ratującą życie (choć jestem w stanie zrozumieć też kobiety, które wobec braku wsparcia i pozytywnego przekazu o porodzie naturalnym, uciekają się do tzw. „cesarek na życzenie"), ale na własnej skórze doświadczyłam, że nie jest to ani dla dziecka, ani dla matki łatwy, bezbolesny i nie pozostawiający śladów zabieg. Jestem też przekonana, że poczucie spełnienia i niezwykłej radości płynące ze szczęśliwego porodu naturalnego nie jest zarezerwowane tylko dla jakiegoś specjalnego gatunku kobiet - dla wytrawnych mistyczek, siłaczek o wyjątkowo wysokim progu bólu, gibkich joginek czy innych urodzonych pod wyjątkowo szczęśliwą gwiazdą. Aby tego doświadczyć, warto walczyć o swoją wizję porodu, szukać informacji, drążyć, pytać i nie pozwolić, by strach, nasz własny lub innych, stał się głównym doradcą. Nie chodzi o odrzucenie medycznej diagnostyki i forsowanie na siłę własnych pomysłów, ale o odwagę wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje decyzje, nawet jeśli w świetle prawa odpowiedzialność ta spada na położną czy lekarza. Dla mnie osobiście najtrudniejszym, a jednocześnie najważniejszym krokiem na drodze do naturalnego porodu, było otwarcie się na inne rozwiązania niż to wymarzone, zaakceptowanie słabości własnego ciała i zgoda na moją bezsilność wobec bólu, strachu, niepewności. To, paradoksalnie, stało się dla mnie źródłem siły.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...