Rodzę... - Dorota Bielska

Rodzę. Jestem na nogach (a właściwie na głowie, bo to głowa nie śpi) już trzy noce. Skurcze są, ale nie narastają. Liczymy minuty, nieregularnie dręczona macica wyje o pomoc. Nagle, nad ranem leje się ze mnie lepka ciecz. Odeszły wody! Ocean wylewa, opuszcza mnie wraz ze swoją zawartością! Budzę Szymona.

"Nie mam teraz siły - mówi - jeśli się zaczęło, niech sobie rośnie, my się jeszcze prześpijmy. Dobrze będzie".

Na szczęście słucham go i zasypiam. Trzy godziny koniecznego odpoczynku przed życiowym maratonem.

Budzę się o ósmej. Jem śniadanie, piję herbatę. Potem będą mnie głodzić.

Jesteśmy. Paniusia na izbie przyjęć wrzeszczy, że tak późno. "Zielone wody sączą się od czwartej nad ranem! Cesarka!" Ciekawe, skąd wytrzasnęli tę nazwę? "Powiedz im, że nie zgadzam się na żadną cesarkę! Mogę stąd wyjść w każdej chwili, nie zatrzymają mnie tu! Powiedz im coś!!!" "Nie bój się, dobrze będzie". Moja siostra - przyszła położna - jedzie jak na sygnale. Ma tu praktyki. Może nic nie może, ale liczą się z nią, nie chcą źle wypaść. Mam szczęście.

Poród rodzinny. Ubierają go w elegancki biały garnitur. Wygląda wyjątkowo przystojnie, jak postać z czechowowskich popołudniowych pogadanek. Mam ochotę kochać się z nim. Teraz, w tym obłędzie, w tej sztucznej zimnej bieli, po raz ostatni przed przetasowaniem mojej kobiecości. Za oknem piękny jesienny poranek. Słonko świeci, jakaś staruszka przechadza się z psem. Słuchamy Boba Marleja. Po woli wpadamy w narkotyczny nastrój. To znaczy ja wpadam, ja i mój synek.

Wchodzi jakaś młoda ze strzykawką. "Co to jest?" - pyta Szymon. "Nie jestem upoważniona do udzielania takich informacji" - pada irracjonalna odpowiedź. W takim razie poprosimy kogoś, kto jest upoważniony. Przychodzi lekarz. "Antybiotyk osłonowy, ponieważ sączą się zielone wody, podobno nie chce pani mieć cesarskiego cięcia". Pada pierwsza groźba.

"Ale gdzie jest maszyna do robienia piiip?!" Nerwowe podłączanie. Jest doktorze, proszę się nie obawiać, nikt nie wymaga od pana intuicji i czytania z oczu pacjentki, nie musi pan nawet na nią spojrzeć! Jest maszyna! Maszyna sprawdzi, zarejestruje, poda panu wykresik, jest pan bezpieczny!

Skurcze robią się wyraźne. Zaczynam chodzić jak lwiątko w klatce. Na razie tylko chodzę, ale coraz więcej drobiazgów mnie denerwuje. Wraca lekarz. "Proszę zrobić zapis". Proszę związać kurczącą się w bólach macicę dwoma grubymi gumami i ucisnąć głowicami o średnicy średniej pomarańczy. Proszę wzmocnić ból, przywiązać rodzącą do łóżka, kazać jej leżeć, chociaż wszystko w niej chodzi. (Czyż nie mógłby to być mały czujnik przyklejony plasterkiem do brzucha? Żyjemy przecież w dobie mikroelektroniki!!)

Jeszcze wytrzymuję, słyszę miarowe pukanie serduszka. Jest zapis. Mogę wstać. Chodzić. Może by iść do Zakopanego i z powrotem? Zaraz wrócę, obiecuję. "Oddychaj!" Wdech, wydech, wdech, wydech. "Masuj mi plecy, proszę!" Mąż masuje. "Przestań mnie macać!" Mąż przestaje. "Dlaczego mnie nie masujesz, prosiłam!" Mąż masuje. Nie szarp mnie tak! Wraca lekarz. "Oj... tutaj nie ma skurczy, podamy kroplóweczkę, a jak nie ruszy się to tniemy." Czego nie ma? Nie ma skurczy? Gdzie nie ma? Panie doktorze, skurcze regularnie, co sześć minut. "yhm..." Wychodzi. Wbiega moja przerażona siostra. "Słuchajcie, oni mówią, że nie ma skurczy, musimy coś zrobić!"

Jestem już gdzieś indziej. Nie do końca rozumiem, o co im chodzi. Chodzić... chodzić. Może sobie trochę pochodzimy? Moja siostra, jest tym samym, co ja. Ciałem z ciała naszych rodziców. Nasza mama nas obie wynosiła. "Cholera, przecież to ta zepsuta maszyna! Ona nie pisze skurczy!" Biegiem po doktora. Przywożą nową maszynę do robienia piip. Związują mnie na nowo, tym razem tortura staje się nie do zniesienia. Zaczynam płakać; rozpadam się! Muszę chodzić! Skurcze z obwiązaną macicą są 100 razy mocniejsze!

Jest zapis. Są skurcze na papierze. Mogę rodzić sama. Uratowana. Dziękuję ci maszyno z trzeciego piętra.

Świat po woli odpływa, rozmazują się kontury. Nie do końca rozróżniam Szymona od pielęgniarek. Słyszę jakieś rozmowy zza szyby. Boooooli! Dam radę. Tylko, co ja właściwie tu robię? Gdzieś chyba idę, ale gdzie?

Przybywa położna. Badanko - rozmasowywanko. Pomoże mi troszeczkę, bym mogła szybciej się rozewrzeć. Włoży mi wielką łapę w trakcie skurczu i będzie masować szyjkę. Natura na pewno się myli. Rodzić należy szybciutko. Nie zgadzam się. Wyskakuję prawie przez okno z łóżeczka tortur. "Proszę ją trzymać!" - pada rozkaz. Nieświadomy Szymon staje się moim prywatnym kapo. Ten ból jest najsilniejszym doznaniem w moim życiu. Po nim nie ma już nic prócz strachu. To koniec. Koniec mnie. Zionąca pustynia pustki. Ból istnienia. Skurcz ustaje. Wracam. Cała się trzęsę. "Rozluźnij się, masz całe ciało spięte, oddychaj!" Moje stereo wsparcie. Mąż i siostra. Oboje mnie kochają.

Następny skurcz. To tylko ból. Nie mogę się go bać. To nie ja jestem tym bólem. On minie. Oddech. Oddech. Oddech. Przypominam sobie modlitwę z mojej ukochanej książki "Strach zabija duszę..." Skurcz mija, tym razem wygrałam. Odpoczywam tryumfalnie.

Następny skurcz, następne zatrzymanie świata i następny powrót. W międzyczasie pomocne położne. Nie wiem już, kim jestem. Nie pamiętam o dziecku, nie pamiętam o sobie. Apogeum transu. Rozmycie się ego. Jestem procesem, który się we mnie rozgrywa.

"Popiera ją! Nie przyj dziewczyno, nie wolno! Teraz musisz chodzić!" Spacerek po krawędzi przepaści.

"Pełne rozwarcie!" Nareszcie skurcze parte. Sama przyjemność. Wiem już, że to koniec. Mogę coś zrobić, wreszcie działam. Prę! Z całych sił! Wyłaź mały człowieku! Wynoś się ze mnie!

Rodzę w kucki. Błogosławiona zmiana warty wśród położnych. Nowa, jest moją imienniczką. "Zrób kupę! Nie krzycz! Nie trać siły! Zrób teraz kupę!" Położna i reszta, leżą na podłodze zaglądając w moje wnętrze. Moja wagina nie jest teraz moja. Nie jest to intymne miejsce kojarzone dotąd z sikaniem i orgazmami. Stała się własnością społeczną. "Mama to pierwsza brama" - śpiewają zieloni. Moja brama się rozwiera, żeby wypluć następne pokolenie.

"Jest główka!" W tym momencie zaczyna się film science-fiction, który oglądam przez zaparowane szyby mego udręczenia. Rozkładanie fotela. Przenoszenie rodzącej. Ludziki w zielonych kitlach tłoczą się między moimi nogami. Całkiem niezły kadr!

Raz, dwa trzy i... przez nikogo nie proszony pan doktor uwala mi się na brzuchu. Ani moja siostra ani mój mąż nie zdążają protestować, ja zrozumiem, co się stało dopiero potem. Chlup... zielona maź z kosmicznymi oczyma ląduje mi na brzuchu. I to by było na tyle. Cały cud.

Obcinają pępowinę. Odsączają dziecku rurą nosek. Pierwsze społecznie uznane gwałty na powitanie w nowym świecie.

"Oni nie znają przecież płci!" - krzyczy przytomnie moja siostra. Ani ja ani Szymon nie pamiętamy, że to ufo na mym brzuchu ma jakąś płeć.

Ona rozchyla nóżki. Dziewczynka. Płaczę. Z radości, bólu, zawodu, ulgi. Miał być chłopczyk. Przepraszam Szymona za siebie, za nią. Cieszę się cholernie! To na ciebie czekałam! Witaj córeczko!

Poród dobiegł końca... Po porodzie następuje szycie. Podobno podano mi jakieś znieczulenie miejscowe, ale nie jestem pewna, czy podziałało. Byłam kompletnie wyczerpana. Po dwunastu godzinach "naturalnego porodu", i trzech dobach poprzedzających go skurczy nie wiedziałam jak się nazywam. Jedyne, o czym marzyłam, to żeby dano mi wreszcie święty spokój. Chciałam pić, jeść, spać i nic nie czuć. Niestety od kilku minut sączyła się ze mnie stróżka krwi. Nie byłam na to przygotowana. Na filmach wszystko się szczęśliwie kończy w chwili pojawienia się dziecka. Następne obrazki to uśmiechnięci rodzice i dziadkowie. Niestety tu, w realnym życiu przez kolejne czterdzieści minut leżałam z reflektorem wcelowanym w moje krocze i grzebiącymi w nim ludźmi. Co chwilę pytałam, czy to już koniec a oni nie odpowiadali.

Aż w końcu wszystko nagle ustało. Personel dyskretnie usunął się z sali, zgaszono światła, dano mi pić i jeść. Zostaliśmy sami. W trójkę. My i ono. Patrzyliśmy i patrzyliśmy i nie mogliśmy się nadziwić, że cud może być taki zwyczajny...

Jestem rozsypaną układanką. Nowa konfiguracja starych elementów. Muszę na nowo wszystko poukładać w jedną całość i nauczyć się tej struktury. Poznaję siebie. Na razie niewiele o sobie wiem, zadziwiają mnie moje własne reakcje i potrzeby.

Zaczyna się "Życie", rozdział drugi.

Próbuję uchwycić niejasność mojej natury, istotę życia. Jestem by mnie nie było. Dziura w moim kokonie energetycznym powstała z chwilą pojawienia się dziecka, jest prawie namacalna. Jej narodziny są niepodważalnym dowodem mojej śmierci. Mam postarzale o 10 lat ciało, piersi i brzuch pokryte pręgami rozstępów. Żar w moich oczach poszarzał, brak mi odwagi. Z łapczywą zazdrością patrzę na beztroskę nastolatków całujących się po przystankach. Jestem dorosła. Po raz pierwszy w życiu czuję powagę sytuacji. Żyję by umrzeć. Każdy dzień, każda zmarszczka nieodwołalnie przybliża mnie do ostatecznego. Wyrok zapadł już dawno, ale ogłoszono mi go dopiero teraz.

Z pokorą przyjmuję swoją nową rolę. Tak dużo dano nam w prezencie! Z podniesioną głową wyruszam na spotkanie życia. Już nie biegnę, idę spokojnie. Wiem, dokąd zmierzam.

Moja córeczka jest odpowiedzią na nie zadane nigdy pytanie.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...