To był chłodny, majowy poranek na pierwszym roku. Miałam ledwo 20 lat i wiedzę fantomowo-książkową, więc w teorii wiedziałam czego się spodziewać. Bałam się natomiast swojej reakcji (starsze koleżanki opowiadały o omdleniach, nudnościach, wynoszeniu z sali..), po cichu liczyłam, że skończy się na uśmiechach, łzach i radości z udanego porodu.

Praktyki odbywały się w starym szpitalu klinicznym, gdzie sala porodowa to długi, obszerny korytarz z trzema boksami porodowymi. Na początku i na końcu pomieszczenia jest jedna sala do porodów wodnych i jedna do porodu rodzinnego, a mniej więcej na środku znajduje się przejście do sali operacyjnej.

Początek praktyk był wyjątkowo mało ekscytujący- czytanie wewnętrznych regulaminów, omawianie najnowszych zaleceń, Standardu Opieki Okołoporodowej w oczekiwaniu na poród siłami natury. W między czasie odbyło się kilka cięć cesarskich, podczas których asystowałyśmy z koleżankami położnej noworodkowej. Asysta przy pierwszym cięciu cesarskim była ciekawym i zaskakującym wydarzeniem- obserwacja ograniczenia rodzącej,  brutalności zabiegu, przy niesamowitej zręczności operatorów i czujności pozostałego personelu utwierdziła mnie w przekonaniu, że cięcie cesarskie powinno być przeprowadzane tylko wtedy, gdy istnieją co do tego wskazania medyczne.

Na pierwszy poród siłami natury czekałyśmy z koleżankami blisko tydzień. Tydzień czytania dokumentacji, sprzątania odkurzonych już kątów, kręcenia paluchów, składania wkładek, liczenia kafli na podłodze porodówki.. Nic dziwnego, że gdy rodząca wreszcie pojawiła się w drzwiach, emocje sięgnęły zenitu. Chwilę później pojawiła się kolejna, i następna! Trzy rodzące na 4 studentki- idealnie!

Zostałam przydzielona do sali porodów wodnych, gdzie wanna nie działa od wieków. Ale za to w sali niedawno był remont, jest indywidualna łazienka, toteż warunki do porodu rodzinnego są świetne. Przyszłam, gdy rodząca w ostatnim badaniu miała 6-7cm rozwarcia, więc atmosfera była nerwowa- były prośby o znieczulenie, cięcie cesarskie.. Typowy “kryzys siódmego centymetra”. Przez 3h wspierałam rodzącą masażami, podawaniem wody, słowami otuchy, starając się przy tym nie odsuwać na bok męża, który uczestniczył w porodzie. Najtrudniejsze było schować głęboko moje obawy- czy wszystko będzie dobrze, czy uda się bez epizjotomii, czy ta kobieta zapamięta ten poród jako dobry, czy dam radę.. Kłębek myśli i lęków, ale mam nadzieję, że tego dnia zachowałam to wszystko dla siebie.

W kolejnym badaniu położna prowadząca poród stwierdziła postęp rozwarcia (rodząca pozwoliła także mi wykonać badanie- nie wiedziałam zupełnie co badam, gdzie.. Ot coś twardego, co oczywiście było główką dziecka) i prorokowała zakończenie porodu w niedługim czasie. Tak właśnie było- po godzinie odeszły czyste wody płodowe i rozpoczął się drugi okres porodu.

Szybkie ubieranie się w jałowy fartuch i przyłbicę, na końcu rękawiczki, hasło położnej- szybko, rozłóż zestaw, przygotuj się. W mojej głowie zadaniowy chaos.. Wzięłam głęboki oddech i po kolei, krok po kroku wykonywałam czynności tak, żeby zdążyć ze wszystkim. W tym momencie do sali wpadła nasza instruktorka i wsparła mnie, pomagając mi się ubrać na jałowo.

Rodząca parła na łóżku porodowym w pozycji siedzącej. Mąż stał za głową, położna i ja po prawej stronie rodzącej, instruktorka po lewej. Wszystko działo się bardzo szybko, trysnęły wody (chwała Panu za przyłbicę!) i na 3-4 skurczach urodził się chłopiec na ręce położnej (moim zadaniem była obserwacja manewrów położnej i osłuchiwanie tętna dziecka po każdym skurczu). Wszystko naturalnie, bez nacięcia krocza, z lekkim otarciem na kilka szwów. Noworodek został położony na brzuchu matki, a ja pod opieką instruktorki miałam przyjąć łożysko. Były uśmiechy, westchnienia i łzy radości rodziców i położnej.

Była to doskonała okazja by przepytać mnie o objawy oddzielania łożyska i manewry pozwalające na zbadanie tego, czy łożysko się oddzieliło. Znałam je i mimo stresu wiedziałam co odpowiedzieć instruktorce. Byłam jednak zła, że wychodzi z pozycji osoby, która chce mnie złapać na niewiedzy, zamiast wesprzeć nowicjuszkę.

Łożysko urodziło się samoistnie w pół godziny, sposobem Duncana, więc jego przyjęcie wiązało się z “ubraniem łożyska”. Do końca studiów ten rzadszy sposób oddzielenia łożyska mnie prześladował.

Po porodzie łożyska dokonałyśmy z instruktorką i położną jego oceny, a następnie przygotowałam rodzącą do badania oraz szycia. Na ostatnie zabiegi na salę przyszedł lekarz i to on ocenił kanał rodny i wykonał szycie. Położna i ja sprzątnęłyśmy w między czasie salę. Na czas zaopatrzenia urazu krocza dziecko zostało przekazane w ramiona ojca, następnie zbadane i oddane mamie do dalszego kangurowania i karmienia. Rozpoczął się niczym już nie zaburzany czas tworzenia się więzi rodzinnych.

Celowo nie opisałam do tej pory praktycznie żadnych emocji.. Bo ich nie było! Byłam tak maksymalnie zestresowana, że dopiero po zakończonej pracy, kiedy usiadłam do pisania raportu zalała mnie fala radości z tego, że było mi dane uczestniczyć w tym wydarzeniu, wzruszyłam się nad kartkami opisując ten poród w dokumentacji. Zadaniowość która mną zawładnęła odsunęła emocje na bok, co zarówno przeraziło mnie i ucieszyło. Ucieszyło, bo to znaczy, że radzę sobie w warunkach stresu. Przestraszyło, ponieważ poród to wydarzenie pełne emocji i wyobrażam sobie, że bez odczuwania i współodczuwania dużo łatwiej o nieświadome skrzywdzenie rodzącej.

Stwierdzam, że czeka mnie sporo pracy nad tym, by znaleźć równowagę między zadaniowością i empatią, ale tego porodu nie zapomnę. Wierzę, że kierunek który wybrałam z przypadku może stać się moją pasją. Wierzę, że kiedyś będę potrafiła samodzielnie wspierać kobiety w tak niezwykłym okresie czasu jak ciąża, poród czy połóg.

Edit po ukończeniu studiów I i II stopnia- owszem, stał się. Nie wyobrażam sobie nie być położną !

 

Marta Ryś

 

 

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...