Narodziny w domu - Michał Koralewski

Stoję w progu, oparty o metalową framugę drzwi. Ciepłe, pomarańczowe światło lampki nocnej raz po raz obmywa uda mojej Żony, Basi, płynącej przez pokój w spokojnym, cichym tańcu. Patrzę jak Jej biodra poruszają się w rytm przytłumionych dźwięków muzyki. Krok do przodu, do tyłu, znów do przodu, w bok... taniec o bez mała erotycznym charakterze zakłóca tylko pojawiający się co kilka minut grymas bólu i głośny, szybki oddech. Skurcze pojawiają się bardzo regularnie, co dwie minuty i trwają od trzydziestu do czterdziestu sekund. Skrupulatnie notuję w zeszycie każdy kolejny. Mam już zapisane trzy strony, linijka pod linijką. Powoli przybierają na sile, niczym jakaś ciężka maszyna puszczona w ruch. Niby jeszcze spokojnie i wolno, ale już zbyt stanowczo, by można ją było zatrzymać.

W tym samym czasie budzi się nasz szesnastomiesięczny synek, Mateusz. Przychodzi do pokoju i siada obok łóżka, bacznie obserwując swoją Mamę. Choć nikt z nas się wówczas jeszcze tego nie spodziewał, Mateusz czuwał przy mojej Żonie przez całą noc, grzecznie czekając na przyjście braciszka na świat.

Robię dwie herbaty, jedną dla Żony - w ręcznie malowanej filiżance, którą dostała ode mnie kilka lat temu - drugą dla siebie, mocną, czarną jak wiszący za oknem aksamit nocy. Gdy skurcze jeszcze bardziej przybierają na sile dzwonimy do naszej umówionej położnej z Piły. Odległość ponad stu kilometrów pokonuje w niecałe półtora godziny. Bada Basię i stwierdza pełne rozwarcie. Patrzę na Żonę, uśmiechamy się do siebie. Widzę w Jej oczach tę ogromną, dziką siłę natury, którą już raz widziałem, gdy rodził się Mateusz. Wiem, że za chwilę będę świadkiem cudu, niesamowitej przemiany, która staję się udziałem rodzącej kobiety. Dotykam grzbietu Jej dłoni i czuję jak powietrze wokół nas aż drży, naładowane elektrycznością. Ponad naszymi głowami płynie spokojny głos Loreeny McKennitt.

Teraz nasz świat skurczył się tylko do czterech ścian pokoju w naszym mieszkaniu. Wypełniają go nasze przyspieszone oddechy, ciepły zapach potu i ciche bicie serca naszego dziecka, przekazywane przez aparat do KTG. I wiara. I zaufanie. I ogromna miłość. To wystarczy, by zdobyć świat, a przecież my chcemy tylko urodzić dziecko.

Skurcze stają się bardzo silne. Trzymam Basię za rękę. Mocno. Ściska mnie podczas skurczu tak bardzo, że przy każdym kolejnym razie wydaje mi się, że sam zacznę jęczeć z bólu. Ale gdy odgarniam spocone kosmyki włosów z Jej twarzy, nasze spojrzenia się spotykają i już wiem, że ta moja mała pomoc przynosi Jej ulgę i jest potrzebna. Kolejny skurcz. I kolejny. I jeszcze jeden. Położna dyskretnie bada Basię i dziecko. Chociaż akcja porodowa trwa od dawna, dziecko nie może się wydostać przez gruby pęcherz wód płodowych. I wtedy położna pyta czy chcemy jechać do szpitala czy raczej jej zaufamy. Nie mamy wątpliwości, zostajemy w domu. Położna delikatnie przekłuwa pęcherz płodowy i teraz wody uwalniają dziecko, sącząc się spokojnie.

Kolejne skurcze. Widzę jak bardzo Basia jest nimi zmęczona. Drżą Jej nogi, włosy są mokre od potu i tylko oczy nadal pozostają pełne blasku i siły. Ściska mnie za rękę. Mówię Jej jaka jest wspaniała i dzielna. Jesteśmy już coraz bliżej końca. Pytam Ją czy słyszy jak z głośnika aparatu dobiega miarowe bicie serca naszego dziecka. Uśmiecha się do mnie, słyszy i znów ściska mnie mocno za rękę. Czas płynie. Położna bada Żonę. Jest dobra wiadomość - dziecko zeszło niżej. Jest też zła - nie wstawiło się odpowiednio do kanału rodnego, więc wszystko się jeszcze trochę przedłuży. Jednocześnie położna każe Basi położyć się na boku - raz lewym, raz prawym, bo taka pozycja pomoże dziecku wstawić się odpowiednio. Wiemy, że skurcze w takiej pozycji są o wiele bardziej bolesne, bo identyczną sytuację mieliśmy prawie półtora roku wcześniej, gdy na świat przychodził Mateusz. Basia posłusznie kładzie się na boku, kucam przy Niej i obejmuję, szepcząc do ucha o tym, jak bardzo Ją kocham i jak jestem z Niej dumny. Nie może mi odpowiedzieć, bo teraz cała jest skupiona na przyjmowaniu skurczów. Oddycha płytko i bardzo szybko, otwartymi ustami. Po każdym skurczu nabiera głęboko powietrze i wydmuchuje powoli, jakby chciała zdmuchnąć świeczkę na urodzinowym torcie. Patrzę jak przesuwają się wskazówki zegara i liczę skurcze. To już nie jest potrzebne, robię to podświadomie, jakgdybym wierzył, że w ten sposób ulżę Jej w bólu. Ile ich już było? Kilkadziesiąt, może sto. Położna sprawdza tętno dziecka, bada jego ułożenie. I nagle mówi, że zaczynamy rodzić. Pomagam Basi wstać, a sam siadam na brzegu kanapy. Żona odwraca się do mnie tyłem, kuca między moimi nogami i mocno wspiera się rękoma o moje kolana. Teraz jesteśmy jednym tworem, hybrydą miłości i bólu.

Po kilku minutach słyszę krzyk dziecka. Szymek od razu trafia na ręce swojej mamy, która przytula go mocno, szczęśliwa. Oboje powoli się uspokajają, a ja nadal nie widzę dziecka, bo płaczę ze szczęścia i ulgi. Wycieram oczy wierzchem dłoni i przyglądam się wreszcie Szymkowi i Basi. Są piękni.

Szymek, nasz drugi syn, urodził się 7 maja 2007 roku w naszym mieszkaniu w Koziegłowach. Duży, 56-cio centymetrowy chłopak dostał 10 punktów w skali Apgar. Urodził się całkowicie naturalnie, bez przyspieszania lekami, bez środków przeciwbólowych i innej ingerencji lekarskiej. Za to w rodzinnej atmosferze, dokładnie w taki sposób, jak tego chcieliśmy.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...