Moja ciąża w Japonii - Anna Partol

Podczas mojego pierwszego pobytu w Japonii kilkakrotnie miałam do czynienia z tamtejszą służbą zdrowia i cieszyłam się, że zdarzały mi się jedynie lekkie przeziębienia. Wbrew powszechnej opinii o wysokim poziomie wiedzy i umiejętności medyków, lekarze pierwszego kontaktu dalece ustępują naszym. Zdarzyło mi się usłyszeć diagnozę: "chyba ma pani grypę", a następnie zostałam zapytana jak długo chcę zażywać leki. Toteż fakt, że zaszłam w ciążę w Japonii wywołał u mnie lekką panikę. A tymczasem....

Tymczasem spotkało mnie miłe rozczarowanie. Klinika, do której się udałam, była półprywatna i niewielka. Jak zwykle musiałam zdjąć buty i włożyć gumowe pantofle, by móc wejść do środka (taki zwyczaj, niestety), gdzie powitał mnie znajomy widok czterech pielęgniarek w recepcji. Z reguły zajmują się one wszystkim - od zapisywania pacjentów, poprzez wprowadzanie ich do gabinetów, do asystowania lekarzowi. Dostałam do wypełnienia formularz z pytaniami o przebyte choroby, było to coś w rodzaju wywiadu lekarskiego. Oczywiście po japońsku - muszę obalić stereotyp Japończyka mówiącego po angielsku. Potem zostałam poproszona o oddanie moczu do badania, zważenie się i zmierzenie sobie ciśnienia. We wskazanej łazience były kubeczki, które potem wstawiało się do okienka. Wynik był gotowy już po około piętnastu minutach, czyli na wizytę w gabinecie. Waga i aparat do mierzenia ciśnienia były samoobsługowe, wynik był drukowany i dołączany do karty pacjenta. Wszystko szło bardzo sprawnie, co mnie nieco zaskoczyło, ponieważ przyzwyczajona do czekania w polskich przychodniach prawie nie nadążałam za żądaniami.

Sama wizyta w gabinecie przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Z gabinetu, w którym chwilę porozmawiałam z lekarzem (po japońsku, z lekką pomocą angielskiego) przeszłam do pokoju badań. Za zasłonką była mała przebieralnia, po czym zostałam zaproszona na fotel. Fotel był w pozycji siedzącej, na dodatek zwrócony w stronę ściany i prawdę mówiąc nie przyszło mi do głowy, że siedzę na fotelu ginekologicznym. Ale po uprzejmym komunikacie pielęgniarki, żebym uważała, gdyż fotel ruszy, musiałam bardzo uważać, żeby nie mieć głupiego wyrazu twarzy. Fotel bowiem podjechał do góry, zrobił zwrot w prawo o 90°, po czym przejechał jakieś 2m w przód i nastąpiło coś, co prawie spowodowało u mnie dziki wybuch śmiechu: oparcie zaczęło się obniżać, jednocześnie moje nogi zostały uniesione i rozłożone. Po czym została zasunięta zasłonka przedzielająca mnie na pół: lekarz mógł mnie widzieć tylko od pasa w dół. Tak "spreparowana" oczekiwałam na badanie. Na szczęście doktor wziął pod uwagę, że nie jestem Japonką i spytał, czy ją rozsunąć, z czego się ucieszyłam, gdyż wolałam mieć z nim kontakt wzrokowy. Zrobiono mi USG, przy czym ja miałam do dyspozycji swój własny ekran (płaski), zawieszony na ścianie po prawej stronie. Obraz był tak dobry, że nawet laik mógł się domyślać, co widzi. Za pierwszym razem zobaczyłam tylko małą kropkę, ale już podczas kolejnej wizyty było widać rączki i nóżki i naprawdę lekarz nie musiał mi objaśniać, co widzę, ale był bardzo uprzejmy i nawet na wydruku rysował mi co jest gdzie. Po badaniu pielęgniarka przetarła mi brzuch wilgotnym ręcznikiem (ciepłym!) oraz osuszyła, pomogła wstać i podsunęła pantofle. Tak zakończyła się pierwsza wizyta.

Przez pierwsze 3 miesiące chodziłam do kontroli co 2-3 tygodnie, potem już raz w miesiącu. USG miałam robione za każdym razem, na dodatek obraz był nagrywany na kasetę video. Tak więc mój synek ma zdjęcia nawet sprzed narodzin. Scenariusz każdej wizyty był taki sam: badanie moczu, waga, ciśnienie, rozmowa z lekarzem. Dwukrotnie poproszono mnie o rozmowę z pielęgniarką środowiskową, która bardzo dokładnie wypytała mnie o moje plany dotyczące porodu, ale również o to, co będę robić w Polsce, kto mnie będzie utrzymywał oraz czy zamierzam wziąć ślub. To również ona obejrzała moje piersi pod kątem karmienia.

Po pierwszym trymestrze musiałam udać się do Urzędu Miasta, pod który podlegałam i odebrać coś, co można by nazwać "książeczką matki i dziecka". Jest to połączenie karty ciąży z książeczką zdrowia dziecka. Posiadanie tego dokumentu zwalnia od opłaty za jedną wizytę! Poza tym wraz z nią otrzymuje się druki wielkości widokówki, które należy wypełnić i wysłać po urodzeniu dziecka lub poronieniu po trzecim miesiącu. Dzięki takiemu rozwiązaniu nie trzeba osobiście zgłaszać się do Urzędu, by zarejestrować nowego członka rodziny.

Jedynym mankamentem spędzenia siedmiu miesięcy ciąży w Japonii był fakt, że nie ma tam szkół rodzenia. Mogłam jedynie uczestniczyć w jednorazowym spotkaniu przyszłych mam, na których wyjaśniano sposoby pielęgnacji noworodka, ale zrezygnowałam, gdyż jako jedyna nie-Japonka byłabym w samym centrum zainteresowania. Poza tym czułam się otoczona troską pielęgniarek, mój partner zawsze mógł być przy badaniu i mogłam zadawać nieskończoną ilość pytań nie narażając się na przykre uwagi. Jeśli ktoś planuje ciążę, to polecam być w ciąży w Japonii.

CIEKAWOSTKI

* Mimo ubezpieczenia za każdą wizytę płaciłam około 4000 jenów (mniej więcej 100 PLN), ale wliczone w to były wszystkie badania (oprócz bardzo szczegółowych badań krwi - jednokrotny wydatek rzędu 300-400 PLN)
* Lekarze zalecają w Japonii przyrost masy ciała w ciąży o maksymalnie 8 kg.
* Za poród w Japonii się płaci (w mojej klinice 380 000 jenów, czyli 9000-10 000 PLN), ale dostaje się becikowe w wysokości 300 000 jenów.
* Po porodzie Japonka spędza w szpitalu tydzień, niezależnie od tego czy rodziła naturalnie, czy miała cięcie cesarskie. Znam przypadki, że Amerykanki z baz wojskowych decydowały się na poród w japońskim szpitalu właśnie ze względu na te "wakacje".

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...