Wspomnienia z porodu w domu

To było jak krok przenoszący w inny wymiar. Przekraczasz granicę między dwiema rzeczywistościami  i czujesz, że ta druga, ta nowa, wchłania Cię jak gąbka wodę.

Pierwszy raz uczestniczyłam w porodzie domowym dokładnie 20.01.2011r. To jest to słowo. Nie: „widziałam”, a „uczestniczyłam”. Tak jest w domach.

Podziwiam do dzisiaj Mamę Stasia za to zaufanie na kredyt i dojrzałe podejście – nie każdy decydując się na kameralne rodzenie zgodziłby się  zaprosić  dodatkową, zupełnie nieznaną osobę, w ramach krzewienia idei. Wtedy byłam jeszcze studentką, nie miałam żadnych osobistych doświadczeń, naleciałości, przyzwyczajeń, nie myślałam procedurami. Może to i dobrze, to styczniowe doświadczenie zapisało się we mnie bardzo, bardzo mocno tak jak czysta kartka łapczywie wchłania soczyste literki skraplające się ze świeżo napełnionego pióra.

Położnictwo, punkt 1. CIERPLIWOŚĆ

Ekscytująca do granic wiadomość, że jest  SZANSA uczestnictwa w porodzie, zastała mnie w pierwszych dniach stycznia. Poczyniłam wszystkie odpowiednie wg mnie przygotowania: adres Rodzącej recytuję z pamięci normalnie i wspak o każdej porze dnia i nocy, na pamięć znam rozkład tramwajów mogących ponieść mnie ku spełnieniu mego marzenia, wiem w jakich godzinach mają przerwę nocną. Sprawdziłam ile zajmuje pokonanie dystansu z „bazy” do celu. Spacerem 25 min, biegiem (moim) 14 min. Sprawdziłam. Strój ułożony w kostkę  na krześle przy łóżku, obok notesik, długopis, aparat. Minimalizujemy straty czasowe, wszystko przemyślane. Zastanawiam się, czy mój strój jest odpowiedni do okazji – wyjątkowej, jednak dosyć nie formalnej. Nie wiem jak najlepiej okazać mój szacunek względem wydarzenia, nie wyskoczę w galowym mundurku na cześć Rodzącej (brakowałoby tylko salwy armatniej na wiwat), jednak czy ładny sweter i spodnie są wystarczające? Korale? Lepiej bez? Na tak drobiazgowych przemyśleniach wszystkich ważnych i „ważnych” szczegółów upłynęły mi dwa tygodnie. Ostatnio na dyżurze usłyszałam termin, który mógł krótko określić mój stan w tamtych dniach: „przeżywać jak woźny wakacje”. Z całym szacunkiem dla woźnego, myślę, iż nie wytrzymałby mojej konkurencji..;)

Od trzech tygodni nie wracam do domu, kurczowo trzymam się  Poznania jakby był jedynym miejscem na globie gdzie istnieje tlen. Moje napięcie w tym oczekiwaniu sięga zenitu. Nie mogę spać. Jestem pełna podziwu dla Dziewczyn praktykujących domowe położnictwo: jak one sobie z tym radzą? Nigdy nie wiesz co będzie jutro i gdzie będziesz za godzinę. (Przy moim drugim domowym porodzie poukładałam to sobie i jest już ok)

W końcu w czwartek po północy usłyszałam upragniony dźwięk telefonu. Głos Iwony brzmiał dla mnie jak muzyka (czyli w zasadzie jak zawsze). Nie wiem jak w swym całym podekscytowaniu udało mi się trafić nogą w nogawkę spodni, ale minutę później ubrana i przygotowana wg planu biegłam opustoszałą ulic ą, zastanawiając się co spotka mnie niebawem. Szkoda, że tego tempa nie mogła widzieć moja nauczycielka wf-u. Nie wiem ile mi to zajęło ale to nie było 14 minut.

Jeśli jedyny poród jaki znasz Czytelniku to poród szpitalny, to mogę w skrócie powiedzieć, że tamten poród, jakby to nie zabrzmiało „w niczym nie przypominał porodu” (poczytuj to jako zaletę).

Już pierwszy kontakt z Mężem Rodzącej nie pasował do klasycznego stanu rzeczy. Drzwi otworzył dobrze wyglądający mężczyzna pełen spokoju i zadowolenia; przedstawił się i zapytał jakiej herbaty się napiję. Bynajmniej nie był godnym reprezentantem tej populacji mężczyzn, którzy z nerwów i wewnętrznego napięcia jadą na Izbę Przyjęć do porodu zostawiając Rodzącą w mieszkaniu lub z uporem maniaka próbują założyć szpitalną bluzę rozpoczynając od umieszczenia łydki w rękawie bluzy. W środku zastałam Położne swobodnie rozmawiające nad kubkiem parującego płynu. Humory dopisywały. Najważniejsza – Rodząca, stała obok w długiej bluzce znajdując swój rytm w miarowym kołysaniu biodrami i była ponad tym, co działo się obok. Spędziliśmy kilkadziesiąt  minut w atmosferze przyjacielskiego spotkania, w międzyczasie osłuchiwanie małego serca – jeszcze – pod sercem Mamy, czasem pytanie(!) Położnej „Czy mogę Cię teraz zbadać?”. Rodząca była skupiona na zadaniu, w swoim maksymalnie kobiecym świecie, łapiąc  łączność z nami tylko gdy było to bezwzględnie konieczne. Patrząc z boku na to towarzystwo, nie można było mieć wątpliwości, że to „jednak” kobieta rodzi dziecko (jak głupio by to nie brzmiało) a nie dziecko jest rodzone dzięki poddaniu kobiety „profesjonalnej opiece wysoce wyspecjalizowanych Panów Doktorów”. Dygresja dla niewtajemniczonych: przyglądając się N I E K T Ó R Y M (na szczęście nie wszystkim) porodówkom w Wielkopolsce można żyć i umrzeć w przekonaniu, że Człowiek rodzi się z Kobiety tylko dzięki istnieniu metalowych bądź gumowych narzędzi, leków ścisłego rozrachunku, syntetycznych hormonów i krzyku osoby stojącej obok, która stwarza wokół siebie aurę totalitaryzmu, mocy i sprawstwa a ze względu na swą męską anatomię nie mogła urodzić ani nawet być w ciąży ani razu, mimo iż osoba ta często i chętnie powtarza, że rodziła już 3000 razy (ciekawe jak Panu Doktorowi goi się krocze, po tych 3000 nacięciach w ramach prewencji pęknięcia IV stopnia i obniżenia narządów rodnych..?) .

Dalsze opisywanie skłania do skorzystania ze słownika wyrazów bliskoznacznych by znaleźć jak najwięcej zwrotów oddających „zdumienie” i „zadziwienie” oraz predysponuje do użycia równie kompromitującej liczby powtórzeń nieeleganckiego wyrażenia: „się samo”. Zaskakuje, jak Kobieta z trudem i bólem porodu radzi SOBIE SAMA nie pokładając nadziei w „magicznej mocy” opiatów,  jak tkanki krocza nienapięte dziwnie przez unieruchomienie w pozycji imitującej konstrukcję  Boeinga adaptują SIĘ SAME, jak kapitalnie zgrabnie, dziecko rodzie  SIĘ SAMO, jak naturalnie dziecko przystawia do piersi SIĘ SAMO, jak kompletne łożysko bezdotykowo, szybko  rodzi SIĘ SAMO. Staś urodził się piękny, dorodny, gdy jego Mama kucała, a Tata podtrzymywał ramiona Mamy. Złączeni wszyscy we wspierającym geście, byli wtedy jednym. I wszyscy troje urodzili się jeszcze raz. Narodzili się jako Rodzina.

I niech te wspomnienia nie będą odczytywane jako lukrowana laurka „na cześć” bądź próba idealizowania alternatywnego położnictwa. Bo nie wszystko miało kolor różowy i poród dla domowej Mamy mimo, że tam gdzie chciała i z kim chciała, był trudniejszy od pierwszego porodu znacznie mniejszej Córeczki. Sedno w tym, że było to trudne, eksploatujące, wyczerpujące, ale godne. Fizjologiczne i bezpieczne. Normalne i naturalne. Nikt nie „nadzorował wydalenia płodu” a wszyscy uczestniczyli w narodzinach Człowieka.

 Od tego czasu wiem, poród to sakrament. Ksiądz, który uczył w moim liceum nauczył nas lapidarnej definicji słowa sakrament: „Widzialny znak niewidzialnej łaski”. Oczywiście nie chodzi o perspektywę liturgiczną, ale to czego wtedy doświadczyłam, naprawdę było WIDZIALNYM (i euforycznie odczuwalnym) znakiem niewidzialnej ŁASKI. Mam nadzieję, że nigdy nie przestanę tak myśleć.

Zrozumiałam wtedy, że jest to najprawdopodobniej jedyny sposób realizowania położnictwa, który nie jest dla mnie kompromisem a konsensusem i najprawdopodobniej jedyny, pozwalający mi być sobą. Choć byłoby mi łatwiej, gdybym się wtedy myliła. Marysia  C.D.N.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...