Opowieść porodowa - Justyna Masella Praszyńska

Moja opowieść porodowa zaczyna się ponad dziesięć lat temu. Mam wtedy dwadzieścia parę lat i pracuję w Belgii jako opiekunka do dziecka. Moja chlebodawczyni jest pierwszą spotkaną przeze mnie kobietą, która urodziła w domu. Jest też pierwszą kobietą, która o porodzie opowiada jako o super ekstatycznym przeżyciu, słowo ból w ogóle nie pojawia się w jej relacjach, za to bardzo często określenia typu haj, ekstaza, niesamowity, cudowny stan. Chciałabym urodzić jeszcze czwórkę dzieci, mówi Lena z uśmiechem. Nie do końca jej wtedy wierzę. To znaczy wierzę, że ona tego doświadczyła. Ale myślę sobie, że jest wyjątkowa i że większość kobiet jest jednak skazana na ból porodowy.

Od tego spotkania minęło kilkanaście lat, podczas których udało mi się poznać i polubić swoje ciało, między innymi dzięki dobremu, bliskiemu kontaktowi z innymi kobietami, dzięki psychoterapii i dzięki miłości mężczyzny. I jako jedno z wielu odkryć na temat kobiecości, pamiętam głębokie przekonanie, które pewnego dnia w sobie usłyszałam, że każda kobieta wie, jak urodzić dziecko, że ta wiedza, prastara, pochodząca z bardzo odległych czasów, jest zapisana w naszych ciałach i wystarczy tylko otworzyć się na nią, wsłuchać w wewnętrzny głos starej, mądrej kobiety, która nam podpowie, co czynić, gdy przyjdzie czas rozwiązania.

Kiedy moja przyjaciółka zaszła w ciążę i zaprosiła mnie do uczestniczenia w porodzie, byłam tym bardzo poruszona. W czasie jej przygotowań do porodu poznałyśmy Marię, która opowiedziała nam i wielu innym kobietom, o tym jak urodziła swoje dzieci w domu. Jej opowieści nasycone szczegółami i emocjami były dla mnie potwierdzeniem moich wewnętrznych przeczuć. Oto kobieta, która urodziła dwoje dzieci, mówi: przede wszystkim zaufaj sobie, słuchaj swoich głosów i snów.

Wkrótce okazało się, że i ja jestem w ciąży. Spędzałyśmy z moją przyjaciółką dużo czasu razem, robiłyśmy sobie nawzajem masaże, rozmawiałyśmy o wszystkich naszych niepokojach i radościach. Kiedy w dwunastym tygodniu zaczęłam nagle krwawić, poczułam wielki smutek. Pomimo tego, że staram się przyjmować spokojnie, to co los ma dla mnie, tym razem nie umiałam znaleźć w sobie zgody na utratę dziecka. Więc poprosiłam je, aby zechciało przyjść na świat. Krwawienie ustało tego samego dnia. Leżałam tydzień w łóżku, grzecznie łykałam duphaston, spałam i słabłam.

Na całe szczęście dość szybko odzyskałam siły i już niedługo mogłam uczestniczyć w porodzie mojej przyjaciółki. Ta młoda kobieta, rozdarta pomiędzy znerwicowaną matką a szalonym partnerem, sama na co dzień kłębek nerwów i niepokojów, w trakcie porodu skontaktowała się ze swoją największą mądrością i mocą i rodziła tak pięknie, że do dziś wzruszam się, gdy o tym myślę. Czuję do niej wielką wdzięczność za zaproszenie do porodu, bo dzięki temu mogłam uczestniczyć w najcudowniejszym misterium życia. I nie musiałam już chodzić do szkoły rodzenia, bo moje ciało chłonęło wiedzę w najbardziej naturalny sposób.

Co prawda zastanawiałam się nad szkołą rodzenia ze względu na mojego partnera. Ale on się nie palił do tego, a ja wolałam sama tłumaczyć mu, czego potrzebuję. Romek okazał się niesłychanie otwartym, ufnym facetem. Jego racjonalizm, zdrowo rozsądkowe podejście zostały zepchnięte na drugi plan. Słuchał, co do niego mówię, zgadzał się na wszystkie moje propozycje. Dawał mi tym olbrzymie wsparcie.

W tym czasie w ogóle nie miałam ochoty na lekturę książek o ciąży i porodzie. Jedyną książką, która mnie poruszyła był "Lotosowy poród", gdzie znowu znalazłam potwierdzenie swoich przeczuć. Piszą tam, że podczas porodu uruchamia się najstarsza część mózgu (tak zwany gadzi mózg), w której zapisana jest ta stara wiedza na temat rodzenia. Tylko żeby ten gadzi mózg mógł się uruchomić potrzebny jest pewien odmienny rodzaj świadomości, niezakłócany przez gadanie, ostre światło, i ingerencję lekarzy.

Kolejny argument za tym, żeby rodzić w domu. Właściwie od początku ciąży nie miałam, co do tego wątpliwości. Od razu poszłam do lekarki, o której słyszałam, że sama rodziła w domu, bo nie chciało mi się kontaktować z medykami, którzy będą mi truli, jaka to jestem nieodpowiedzialna. W ogóle chciałam jak najmniej ingerencji, jak najmniej badań. Czułam, że wszystko jest dobrze, tak jak ma być, że trzeba ciszy, spokoju, muzyki, tańca, łagodności i bycia blisko siebie. Spokój nie zawsze był moim wiernym towarzyszem, cóż, życie ma swoje prawa i swoją dynamikę, ale pomimo tego czułam się jak w ochronnej kapsule. A kiedy niepokój pojawiał się we mnie, patrzyłam na zdjęcie Marii, którą poznałam w czasie ciąży mojej przyjaciółki i rozmawiałam z nią. A ona mówiła mi: wszystko jest dobrze.

Cały czas ciąży wspominam jako jedno wielkie głaskanie się po brzuchu. Niezależnie, czy byłam w domu czy wśród ludzi, na spacerze czy w autobusie, w trakcie rozmowy czy zatopiona w lekturze, moja ręka sama wędrowała na brzuch i głaskała go nieustannie. Nie wiedziałam jakiej płci siedzi we mnie istota i nie usiłowałam tego zgłębić. Czułam, że jest to mocna osoba, taka która dobrze wie, czego chce. Więc starałam się jej słuchać i pytałam jak ona chce przyjść na świat. Zawsze myślałam, że będę chciała rodzić w wodzie. Ale dwa miesiące przed porodem przyszła do mnie bardzo mocna wizja, że wiszę na Romku. Oplatam jego ramiona i szyję, mam lekko ugięte nogi i tańczę biodrami. Pod koniec ciąży dużo tańczyłam powolnych tańców z bębnami i namawiałam dzieciątko, żeby się przekręciło do wyjścia, bo wciąż miała główkę trochę ukośnie skierowaną. Po kilku dniach główka była już skierowana do dołu.

Spotkałam się z położną Ireną, którą wybrałam na naszą opiekunkę i przewodniczkę. Od pierwszej chwili wiedziałam, że dobrze wybrałam. Z tego co mówisz - powiedziała Irena - słyszę, że będziesz rodzic macicą, a nie głową, a to dobry znak. Dla mnie zaś dobrym znakiem było poruszenie istostki w moim brzuchu, kiedy Irena położyła na nim dłonie. Przez cały czas ciąży nie miałam ani jednej aż tak wyraźnej fizycznej komunikacji, jak wtedy gdy Irena dotknęła mojego brzucha. Odniosłam wrażenie, że dzieciątko wprost wyrywa się do jej dłoni. Poczułam spokój, radość i wdzięczność.

Kiedy nadszedł czas rozwiązania (kilka dni później od ustalonego terminu) zaczęłam odczuwać fale skurczów już dwie noce wcześniej. Rankiem wszystko się uspokoiło, poszłam na spacer wokół domu i czułam się jak we śnie, jak w innym wymiarze. Następnej nocy skurcze się nasiliły. Weszłam do wanny i tak sobie medytowałam, oczekiwałam, to był przepiękny stan ducha, pełen spokoju i ekscytacji jednocześnie. Czułam w sobie wielką ciszę i wielką moc. Czułam się bardzo blisko siebie. Nic nie zagłuszało moich uczuć i myśli, wszystko było powolne, klarowne i naturalne. Nad ranem zasnęłam. Dzień cały spędziłam na powolnych wędrówkach po mieszkaniu, kiedy skurcze się nasilały, przysiadałam na kanapie albo na worku sako i medytowałam, albo opierałam się o ścianę i śpiewałam. Razem z dźwiękami uwalniałam napięcie, które pojawiało się we mnie.

Przez cały dzień Romek był ze mną, nie pojechał do redakcji, pracował w domu. Pod wieczór zadzwoniliśmy do Ireny, że to chyba już, skurcze są coraz częstsze. Zaraz będę - odrzekła spokojnie Irena - tylko muszę zajechać do mechanika, bo mi elektryka w samochodzie siadła. - O nie - zaniepokoił się Romek - błagam, proszę wziąć taksówkę na nasz koszt. Nie ma takiej potrzeby, dojadę na pewno - zakończyła Irena.

Wypłynęły ze mnie wody i skurcze stały się coraz bardziej bolesne. Poszłam do wanny, ale nie znajdowałam ukojenia w wodzie. Najbardziej pomagało mi jęczenie i poruszanie całym ciałem. Poczułam się trochę zagubiona. I wtedy właśnie pojawiła się Irena. Zapytała delikatnym, spokojnym głosem, czy mam ochotę wyjść z wanny. Tak, miałam. Przeszłam do pokoju i poprosiłam Romka, żeby oparł się o ścianę. Objęłam go za szyję, skurcze nasilały się, jęczałam coraz głośniej, czułam coraz większe zmęczenie, patrzyłam na łóżko obok i miałam wielką ochotę położyć się spać. Irena mówiła cichutko: nie walcz z tym, ono chce już się urodzić, pozwól mu. W przerwach pomiędzy skurczami proponowała mi przejść kilka kroków, strząsnąć napięcie z ramion, i czułam, że jej słowa i delikatny, prawie niezauważalny dotyk działają jak czarodziejska różdżka. Zapytała, czy nie mam ochoty zmienić pozycji. Podpowiedziała, żeby Romek usiadł na fotelu, a ja uklękła przed nim na worku sako i ramiona oparła o jego uda. To była dobra pozycja, mniej męcząca, czułam, że w niej coraz łatwiej poddaję się fali skurczów, coraz bardziej się w niej zatracam, coraz bardziej się w niej rozpływam, przestaję czuć ból, zaczynam odczuwać jakiś rodzaj innego stanu świadomości. Byłam w pokoju, oparta o Romka, za plecami miałam Irenę, a jednocześnie byłam w jakimś bezkresie, w jakiejś kosmicznej przestrzeni, płynęłam w niej razem z dzieciątkiem w brzuchu i teraz już z pewnością to ono było kapitanem. Może chcesz ukucnąć i oprzeć się o Romka? - dobiegło mnie kolejne pytanie Ireny. Tak, moje ciało podążyło za jej sugestią i znów poddało się tej wielkiej fali, która porywała mnie w nieznane, niezbadane rejony, coraz piękniejsze, coraz radośniejsze, coraz dziksze. Jeszcze jakieś siedem skurczów i już się urodzi - usłyszałam Irenę - spokojnie. Ale istotka już nie chciała powoli ani spokojnie, tylko nagle wyrwała się do przodu i wyskoczyła prosto w ręce Ireny. A ona szybko położyła mi dzieciątko na brzuchu i otuliła pieluszką. Trzymałam to mokre, ciepłe maleństwo na brzuchu, czułam za sobą Romka, który płakał ze wzruszenia i byłam tak bardzo bardzo bardzo szczęśliwa. Czułam w sobie ogrom miłości, wdzięczności i radości. Spojrzałam na Maleństwo. To dziewczynka - uśmiechnęłam się do niej.

Zobaczyłam uśmiech Ireny, radosną, wzruszoną twarz Romka. Potem Irena kazała mi położyć się do łóżka. Straciłaś dużo krwi - powiedziała - muszę dać ci kroplówkę. Położyłam się z córeczką na brzuchu i trwałam w jakimś błogostanie. Obok mnie leżał Romek, Irena troskliwie otuliła mnie kołdrą i założyła mi skarpetki na nogi, a malutkiej czapeczkę. Czekaliśmy na łożysko, ale ono nie chciało wyjść. Po godzinie Irena zasmuciła się: - niestety , ale trzeba będzie jechać do szpitala, nic już nie mogę zrobić. Proszę Cię, spróbujmy jeszcze - wyszeptałam i ukucnęłam na podłodze. Irena delikatnie dotknęła pępowiny i chlup, urodziło się łożysko. Położyliśmy je na sicie, Irena je obmyła i dokładnie obejrzała, żeby sprawdzić czy jest całe. Wróciłyśmy na łóżko. Oddałam córeczkę tacie, a sama poddałam się szyciu, bo trochę popękałam w trakcie wyskoku mojej małej córeczki. Pohukiwałam sobie dla dodania otuchy a Irena patrzyła zdziwiona, że ta kobieta, która przed chwilą urodziła dziecko, teraz robi cyrki z małego zabiegu. Nie przejmuj się mną Irena - mówię do niej - ja jestem panikara, boje się nawet pobierania krwi.

Malutka chwilę płakała, kiedy położyłam ją Romkowi na piersi. Wtedy Irena powiedziała - mów do niej to, co mówiłeś, kiedy była w brzuchu. Romek zaczął śpiewać jedną z piosenek księdza Twardowskiego, które komponował i ćwiczył przez cały okres mojej ciąży. I kiedy nasza córeczka usłyszała piosenkę: "Śniło mi się niebo dla psa wiernego" natychmiast się uspokoiła.

Potem Irena przyłożyła mi córeczkę do piersi. Na początku Malutka radziła sobie o wiele lepiej ode mnie. Dla moich nadwrażliwych sutków to było ogromne wyzwanie (podskakiwałam jak poparzona), ale dzięki jej spokojowi i pewności szybko doszłyśmy do wprawy w karmieniu. Kiedy tak leżałyśmy pierwszy raz przy cycku, Romek szepnął mi do ucha, że ma dla niej imię, że przyszło do niego podczas porodu. Magda. Od razu mi się spodobało. Magduszka, nasza czarodziejska duszka. Irena zrobiła mi kanapkę z pomidorem i karmiła jak dziecko. Czułam od niej ogrom ciepła i prawdziwej troski, po prostu miłości. Dziękuję Ci Ireno.

Długo nie mogliśmy zasnąć. O świcie wrześniowe słońce rozświetliło pokój i nasze szczęśliwe, zmęczone twarze. Patrzyłam na śpiącą Magduszkę i moje serce przepełniało się wielką miłością. Patrzyłam na Romka i byłam z niego dumna, czułam dla niego podziw i szacunek za jego odwagę i spokój, które były dla mnie najcudowniejszym wsparciem. Patrzyłam na łożysko i pępowinę, której nie odcinaliśmy, bo przemówiły do nas argumenty autorów "Lotosowego porodu". Położyliśmy łożysko na pieluszce, posypaliśmy solą i zawinęliśmy. Zmienialiśmy pieluszkę dwa razy dziennie i wtedy również obsypywaliśmy łożysko solą. Trzeciej nocy pępowina sama odpadła od pępka. Wtedy też Magduszka zaczęła więcej jeść. Pierwszy tydzień głównie leżałam, zajmowałam się tylko sobą i Magdą. Romek gotował zioła dla mnie do podmywania. Recepturę zaczerpnęłam z książki Preeti Agrawal "Odkrywam macierzyństwo". Bardzo mi te zioła pomogły. Jadłam pyszne potrawy przygotowane przez Romka, kaszkę jaglaną z bakaliami, zupę rybną, kasze albo ryż z warzywami. Mnóstwo jabłek, śliwek i czekolady.

Czas porodu był dla mnie odkrywaniem własnej mocy oraz siły naszego związku. Do dziś to doświadczenie jest dla mnie nieustającym źródłem energii. Ilekroć dopadają mnie chwile zwątpienia, poczucie zmęczenia, brak wiary w sens moich działań, to wystarczy, że wrócę pamięcią do tamtych godzin, kiedy Magduszka przychodziła na świat, że przypomnę sobie, co czułam i co myślałam, a smutek i zwątpienie pryskają jak bańki mydlane. Ogrom miłości, radości, zaufania i siły, jakie wtedy odkryłam są dla mnie największym skarbem, jaki w życiu dostałam.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...