Moja opowieść - Ala i Przemek Rogowscy

Moją córeczkę urodziłam w domu. Myślałam, że to niemożliwe tu, teraz i ze mną w roli głównej. Poddałam się - trudno "jakoś" to przeżyję, tak jak poprzednie dwa porody, tak jak tyle innych kobiet... Nie szukałam nawet możliwości urodzenia poza szpitalem. W moim mieście - Szczecinie - nie znam nikogo, kto miałby za sobą doświadczenie porodu w izbie porodowej lub domu. Nieprawdopodobne, ale taka możliwość sama mnie znalazła - od znajomej pielęgniarki dostałam telefon do położnej, która odbiera porody w domu.

Wszystko tak szczęśliwie się ułożyło, że gdy poczułam, że nasze maleństwo już chce opuścić mój brzuch, nie trzeba było jechać do szpitala, mogliśmy zostać w domu i tu czekać na naszą położną. W środku nocy przybyła do nas wraz z ciężką torbą i krzesłem porodowym i uśmiechem. Oczywiście badanie - i decyzja, że zostaje pomimo niewielkiego rozwarcia.

Skurcze miałam regularne i coraz boleśniejsze, ale wiedziałam, że sobie z tym poradzę. Robiłam to, na co miałam ochotę, aby zmniejszyć ból, odwiedzałam wannę, klęczałam, chodziłam, kołysałam się, leżałam na boku, gdy już byłam bardzo zmęczona... wszystko za wyjątkiem leżenia na plecach, bo to akurat było bardzo niewygodne i potęgowało ból.

Ależ się cieszyłam, że nie muszę leżeć na plecach - to najgorsza dla kobiety pozycja porodowa, niestety powszechnie stosowana w szpitalach. Podczas całej ciąży spędziłam leżąc na plecach może 20 minut - podczas badań...

Teraz też kładłam się na plecy tylko po to, żeby Dorotka sprawdziła czy wszystko idzie dobrze. A szło, myślę, całkiem dobrze... coraz bardziej zwalniałam, zamykałam się na bodźce zzewnątrz... tak samo zachowywałam się podczas poprzednich porodów - chciałam być sama z sobą. Gdzieś daleko od ludzi. I tu - w naszym domu - tak właśnie było. Gdzieś przy stole słychać było cichą rozmowę położnej Dorotki z moim Przemkiem, wiedziałam, że czuwają i że nic złego się nie stanie... A ja byłam sama z sobą i wsłuchiwałam się w sygnały, które wysyłało moje ciało. Prowadziłam ze sobą nieustanną rozmowę, ale nie miałam siły wyartykułować nic na głos. Bezpieczne światło i ta pewność, że nikt mi nie będzie nic narzucał, że zrobię wszystko, co będzie potrzeba, żeby nasze dzieciątko wydostało się dobrze i zdrowo.

Gdy przyszły bóle parte byłam już bardzo zmęczona, przerwy między skurczami zaczęły się niebezpiecznie wydłużać. Pomogła zmiana pozycji na pionową - uwiesiłam się na Przemku. I znów te bezgłośne dialogi z samą sobą. Dorotka cały czas opowiadała co się dzieje, sprawdzała też stan małej, była tylko dla nas... Wiedziałam, że to już ostatni, kulminacyjny wysiłek.

Mała urodziła się rano, całą noc spędziliśmy wszyscy troje w pokoju, nie wiem kiedy to minęło... tak szybko i tak wolno jednocześnie - każdy skurcz spowalniał czas, ale godziny magicznie szybko mijały jedna za drugą... Towarzyszył nam wszechobecny spokój, cisza, noc...

Nowego człowieczka powitała rosnąca jasność za oknem.

A potem trzeba było wszystko ogarnąć, Dorotka i Przemek krzątali się, wykonywali mnóstwo czynności, Agatka przytuliła się do mnie, pojadła troszkę i zasnęła zmęczona.

Następnych parę dni spędziliśmy z naszymi dziećmi w domu - cały ten czas był jednym z najszczęśliwszych w moim życiu.

Opowieść taty Agatki
Ta noc to było sacrum narodzin małego człowieka. Święto wysiłku mamy i dziecka niezakłócone naleciałościami otoczenia, w którym żyjemy. To tak, jakbyśmy ponownie odkryli jakąś cząstkę podstawowej prawdy, o której ludzie zapomnieli zafascynowani postępem i wplątani w sieć procedur i utartych wzorców postępowania. Zachowaliśmy dla siebie to z czego w "normalnych" warunkach odziera ludzi instytucja szpitala. Najintymniejsze chwile naszego życia pozostały w nas i nie musieliśmy się nimi z nikim dzielić.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...