Jak moje dzieci przyszły na świat - Katarzyna Bojarska

I.
Kubuś urodził się 24. XI 1996 r., w szpitalu im. Narutowicza w Krakowie.
Nie chciałam rodzić sama, w pozycji na plecach, przypięta do kroplówki, dlatego myśleliśmy o porodzie w domu. Niestety nie udało nam się znaleźć położnej, która zgodziłaby się do nas przyjść. Od prowadzącego lekarza dowiedziałam się, że w szpitalu im. Narutowicza jest sala porodów rodzinnych, gdzie można rodzić w dowolnej pozycji, jest łazienka, materac, piłka itp. a dzieci po porodzie nie są oddzielane od matek. Żeby się tam dostać trzeba było przejść tzw. kwalifikację, co oznaczało rozmowę z ordynatorem, badanie, rentgen płuc męża, zaświadczenie ze szkoły rodzenia i „dobrowolną" wpłatę na konto fundacji. Załatwiliśmy to wszystko i dostaliśmy skierowanie do porodu rodzinnego. W ostatnich tygodniach ciąży na wizyty chodziłam do szpitala:
7.XI „rozwarcie 1cm, główka nisko, można rodzić".
14.XI „rozwarcie 1cm, główka nisko, można rodzić"
21.XI „rozwarcie 1cm, główka nisko - spotykamy się na porodówce"
23.XI „KTG w porządku, dlaczego pani jeszcze nie rodzi ?"
Wreszcie 24.11 o 4 rano zaczęło się coś dziać. Wstałam do łazienki i poczułam, że odchodzą wody. Próbowałam się jeszcze położyć, ale pojawiły się skurcze. O 04:20 obudziłam męża, zjedliśmy coś i zaczęliśmy się pakować. Po 07:00 byliśmy w szpitalu. W izbie przyjęć badanie, papierzyska, przebieranie i na górę. Chciałam iść na piechotę po schodach, ale zawieźli mnie na wózku. Na górze znowu badanie: rozwarcie na dwa palce, szyjka bardzo cienka. Weszłam do wanny, ale po chwili musiałam wyjść - biegunka, wymioty, krew z nosa. Mój biedny mąż miał co robić. I kto powiedział, że na początku porodu dobrze jest zjeść coś lekkiego? (chyba po to, żeby było czym wymiotować, ale na to najlepszy jest kisiel. Smakuje tak samo w obie strony).
KTG było nieprzyjemne, musiałam leżeć na plecach a dziewczyna która przyszła z aparatem strasznie mnie popędzała, nie chciała poczekać do końca skurczu.
Kiedy skurcze zrobiły się naprawdę bolesne, poprosiłam o coś przeciwbólowego. Przyszła położna i powiedziała że jak chciałam rodzić naturalnie, to naturalnie i ona mi nic nie może dać. I tyle. Cierpiałam więc dalej, starając się oddychać. Siedziałam oparta o Marka i dryfowałam na granicy snu i jawy, co samo w sobie nie było przyjemne. O 13:00 czy 14:00 okazało się, że są 4 cm. rozwarcia. Wtedy znowu weszłam do wanny. Po półgodzinie, kiedy było już pełne rozwarcie, wyszłam z wody i uklękłam przy wersalce. Pojawiły się skurcze parte, ale słabe. W tym czasie do pokoju obok przyszła jakaś para i oni urodzili przed nami ( dziewczynkę o połowę mniejszą od Kuby). Miałam wrażenie, że przez jakiś czas nikt się mną nie interesował. Po dwóch godzinach przyszła pani doktor, dostałam 3 razy po pół tabletki oksytocyny. Położna kazała mi przejść na fotel, twierdząc, że w pozycji klęczącej nie widzi krocza i nie może odebrać dziecka. Serce maluszka pracowało cały czas równo, ale główka schodziła bardzo powoli. Pani doktor zdecydowała, że czas urodzić i położyła mi się na brzuchu. Miałam wrażenie, że się duszę. Położna nacinała mnie dwa razy, podobno barki nie chciały się urodzić z powodu pępowiny która je przytrzymywała. Czytałam gdzieś, że nacinanie nie boli.
Wreszcie o 17:05 urodził się chłopczyk, ważył 4,1 kg. Położono mi go na brzuchu, ale zaraz został zabrany do cieplarki, podobno żeby mógł odpocząć po porodzie.
Szycie było koszmarne mimo zastrzyku przeciwbólowego. Pielęgniarka mrugając porozumiewawczo do męża mówiła, że dała mi podwójne znieczulenie i że na pewno mnie nie boli. Nie znoszę, kiedy traktuje się mniej w ten sposób - wmawiając, że nie czuję tego, co czuję i usiłując mnie nieudolnie oszukiwać.
Kubusia przyniesiono mi dopiero rano, zawiniętego w becik. Spał. Był ciężki, ledwie dawałam radę go nosić. Bolało mnie wszystko, nawet mięśnie twarzy. Paskudna, brudna łazienka. Kłopoty w ubikacji - nie mogłam usiąść na ustępie. W końcu wysiusiałam się na stojąco, pod prysznicem, jak inne panie. Fuj. Kazano nam myć się szarym mydłem i nie za często, bo się szwy rozpuszczą. Rano podczas obchodu wszystkie rzeczy musiały być w szafce, a panie schludnie uczesane.. Od bólu - pyralgin. W drugiej dobie obowiązkowo coś na przeczyszczenie. Na pogryzione brodawki i hemoroidy ta sama obrzydliwa, śmierdząca maść. Żadnej intymności przy badaniu Byłam chyba kłopotliwą pacjentką, bo nie myłam się szarym mydłem, nie smarowałam, nie zażywałam, nie sprzątałam.. Nie pozwoliłam sobie macać piersi. Chciałam lidokainę w sprayu - nie wolno, bo się wtedy źle goi .Być może, ale za to można siadać ! Swoją drogą ciekawe, skąd przekonanie, że do dobrego gojenia potrzebny jest ból ?
W szpitalu mają praktyki dziewczyny ze szkoły położnych i dzięki nim jakoś funkcjonowałam, bo pomagały przy dziecku, zmieniały pościel itp. Było mi trudno się ruszać.
Na szczęście Kubuś nie miał żółtaczki i w czwartej dobie mogliśmy wyjść do domu. Przyjechał po nas brat męża. Przez chwilę obawiałam się, że w ogóle nie wsiądę, w końcu udało mi się uklęknąć na tylnym siedzeniu. W domu zdołałam się położyć, ale z wstawaniem były duże kłopoty. Byłam nieszczęśliwa i obolała. Położna środowiskowa z przychodni też chciała mnie badać i obmacywać. Podziękowaliśmy grzecznie.
Po dwóch tygodniach brodawki nadal miałam popękane i ciągle nie mogłam siedzieć, dlatego wymyślałam różne dziwne pozycje do karmienia np. na stojąco, z dzieckiem leżącym na naszym wysokim stole, albo w ubikacji na ustępie. Dopiero po 6 tygodniach zaczęło być trochę lepiej.
Przez 9 miesięcy, byłam kłuta, dotykana, ktoś, w gruncie rzeczy mi obcy, wpychał mi ręce w intymne miejsca, czułam się źle, moje ciało tak jakby nie należało do mnie a w końcu zmieniło się w sposób nieodwracalny. Blizna po nacięciu, rozciągnięta skóra na brzuchu, obwisłe piersi, buty większe o pół numeru...Miało być wspaniale, wzniośle i pięknie. Było okropnie. Wszystko nie tak.
Kochałam mojego ślicznego synka, ale nie chciałam już więcej dzieci.

II.
W 1996 znowu byłam w ciąży. Mąż się cieszył. Ja początkowo nie. Na szczęście ciąża była niekłopotliwa. Tym razem w poszukiwaniu możliwości porodu domowego zaszliśmy dalej. Zadzwoniłam do Katowic, do Stowarzyszenia na Rzecz Naturalnego Rodzenia i Karmienia. Dowiedziałam się, że w Tychach powstała szkoła rodzenia i jedna z położnych podobno odbiera porody w domu. Pojechaliśmy do Tychów na rozmowę. Poznaliśmy dwie miłe Panie, ale nie wszystko nam się spodobało - wyglądało na to, że to będzie poród szpitalny domu. Panie stawiały np. warunek, że poza nami w domu nie może być nikogo innego. Nie zależało mi na tym żeby ktoś był, ale wolałam sama o tym decydować. Umówiliśmy się na telefon.
W 35 tygodniu byłam na wizycie i okazało się, że szyjka zaczęła się rozwierać. Miałam leżeć i zażywać no - spę. W tej sytuacji zrezygnowałam z porodu w domu, chyba jednak z ulgą. Leżałam dwa tygodnie, jak się okazało niepotrzebnie, bo nic się nie działo, a kolejne 3 tygodnie znowu chodziłam na badania i znowu już miałam rodzić.
Zaczęło się na dzień przed terminem, ok. 4 rano, od skurczów. Obudziłam męża, pakowanie, tym razem na wszelki wypadek bez jedzenia. O 06:00 zadzwoniliśmy po babcię, która miała zająć się Kubusiem. O7:00 wyjście do szpitala. Jechałam klęcząc na przednim siedzeniu. Zeszłam po schodach do Izby Przyjęć, a dalej nie bardzo mogłam iść, mąż poszedł po wózek. Dalej było bardzo nieprzyjemnie - jakaś pani, podobno lekarz, chciała mnie zbadać, ale nie chciała poczekać, aż minie skurcz. Zaczęła mnie szarpać i pokrzykiwać, żebym wstała. Wstałam, przy następnym skurczu oparłam się o męża, pani znowu zaczęła krzyczeć, żebym wchodziła na fotel . Kiedy odmówiłam, powiedziała obrażona „To niech panią mąż bada !". Kiedy mnie w końcu zbadała, była bardzo zdziwiona , że to już prawie 7 cm i że mam takie częste skurcze. Kiedy zobaczyła skierowanie do porodu rodzinnego, nagle zrobiła się grzeczna i chyba nawet zaczęła przepraszać. Pojechaliśmy na górę, po badaniu weszłam od razu do wanny. Mąż w tym czasie „udzielał wywiadu", odpowiadając na całą masę dziwnych pytań typu data ostatniej miesiączki , choroby zakaźne w dzieciństwie itp. Chyba trochę zmyślał. Wyszłam kiedy poczułam, że skurcze robią się nieefektywne. Okazało się, że jest już pełne rozwarcie. Przyszła pani doktor, kazała się położyć, przebiła pęcherz płodowy. Bardzo chciała, żebym poszła na fotel, ale nie zgodziłam się, zresztą było już za późno. Asia urodziła się po 3 czy 4 mocnych skurczach. Niewielkie nacięcie, z czego byłam nawet zadowolona, bo okazało się, że miałam otorbiony szew. Szycie oczywiście okropne, na szczęście nie trwało to długo. Potem prysznic (w tym czasie mąż nosił małą, bo płakała) i pierwsze karmienie. Mąż był z nami przez jakieś trzy godziny po porodzie. Potem Asię zabrano na salę noworodków na chwilę, która trwała 3 godziny. Musiałam się upomnieć, żeby przywieźli ją z powrotem. W drugiej dobie Asia dostała żółtaczki, musiała leżeć pod lampą. Odciągałam pokarm, bo pielęgniarki nie chciały jej wyjmować do karmienia. Pierwszy raz było tego niewiele, więc pielęgniarka dolała do mojego pokarmu Bebiko. Mąż kupił Nutramigen a ja musiałam pilnować, żeby nie dostawała niczego innego. Następnego dnia inna pielęgniarka powiedziała, że moje dziecko nie chce jeść. Poszłam zobaczyć i stwierdziłam, że Asia płacze z głodu, ale wypluwa smoczek, bo jest w nim za duża dziura i po prostu nie nadąża połykać. Skończyło się na tym, że jednak dostawałam ją do karmienia. W kwestii toalet nic się nie zmieniło, dalej obskurnie. W salach gorąco, na korytarzach pootwierane okna. W sali noworodków chore dziecko leżało razem ze zdrowym, i pielęgniarki twierdziły, że inne dzieci na pewno się nie zarażą. Pierwsza zachorowała córeczka pani, która leżała ze mną , Asia zaraz potem. Kiedy po tygodniu wróciłyśmy do domu, Asia była przeziębiona, odparzona, miała pleśniawki i początki grzybicy pod pachą. Po kilku dniach musiała dostać antybiotyk w zastrzykach. Miałam dość szpitala, chyba na zawsze. Mimo to fizycznie i psychicznie czułam się o wiele lepiej niż po urodzeniu Kuby. Może to dlatego, że mając dwójkę małych dzieci nie miałam czasu na rozczulanie się nad sobą. Zaczęłam myśleć o trzecim dziecku..

III.
2.06.2002

Jestem po raz trzeci w ciąży. Bardzo się cieszę.
Jak poprzednio zastanawiam się nad porodem w domu. Dzwoniłam do Ani Woszczenko, ale ona nikogo takiego nie zna, słyszała tylko o kimś, kto przyjechał ze Śląska. Może znajdzie adres. Jak bardzo mi na tym zależy ?
Chyba bardziej niż poprzednio. Zadzwoniłam do Tychów do p. Wójcik, za dwa tygodnie mam dostać odpowiedź. Marek jest oczywiście za. Dostałam telefon do p. Kasi Oleś w Mikołowie. Zastanowię się, ale raczej zadzwonię.
Wczoraj trochę przesadziłam ze sprzątaniem i przenoszeniem książek i w nocy rozbolał mnie brzuch. Rano pojechałam do szpitala, nic się nie dzieje, dostałam to, co zwykle w takich przypadkach tzn. magnez i no-spę, mam leżeć. Jeśli miałam jeszcze jakieś wątpliwości, to po tej wizycie mi przeszły. Nie chcę mieć nic wspólnego ze szpitalem.
Jesteśmy umówieni w Mikołowie. Pojedziemy przy okazji odbierania dzieci od Babci.
Często myślę o porodzie. Wymyślam sobie wszystko, od początku do końca. Gdzie, jak, w jakiej pozycji, z kim. Wydaje mi się, że dzieci powinny być w domu, żeby mogły od razu zobaczyć malucha. Chciałabym mieć w pobliżu bliskie osoby. Zobaczymy. Na razie nie mówimy nikomu, (zwłaszcza babciom), że chcemy rodzić w domu. Nie ma sensu tracić czasu na jałowe dyskusje.
Byliśmy w Mikołowie. Rozmowa o porodzie i pytanie „Czego ode mnie oczekujecie ?". Coś tam bąkałam w odpowiedzi, ale już mówiąc czułam, że to nie to, że ja chyba nie do końca wiem, nie do końca czuję, co oznacza poród w domu. Czytam jeszcze raz dokładnie „Poród w domu" Ireny Chołuj i „ Rodzić w domu" Sheili Kitzinger. Tym razem zwracam uwagę na trochę inne sprawy.
Kasia mówi do nas po imieniu, Marek, jak to on, natychmiast się do tego dostosowuje, ja, jak to ja, też bym chciała, ale jak zwykle mam opory. Cóż, wychowanie. Na razie używam form bezosobowych i czekam aż mi przejdzie.
Rozmawiamy z Markiem o odpowiedzialności i dostrzegamy, że przyzwyczailiśmy się, że decydują za nas tzw. eksperci. Lekarze nas leczą, nauczyciele uczą nasze dzieci, itd. itp. Wcale nam się to nie podoba. Czego oczekuję od Kasi? Że będzie przy nas, że To ja urodzę moje dziecko i tylko ja będę odpowiedzialna, nawet, a może zwłaszcza wtedy, kiedy coś pójdzie źle.
Czekam na poród niecierpliwie, jak na zadanie, w którym mam się sprawdzić.
5.02.2002
Pojechaliśmy na zakupy do Makro. Pochodziłam trochę i zaczął mnie boleć brzuch. Marek mówi, że rodzę, mnie się wydaję, że jednak nie.
Jesteśmy już w domu. Kto wie, może to rzeczywiście już to ? Skurcze są mało bolesne i nieregularne. Zadzwonię do Kasi, jak coś zacznie się zmieniać. Marek mnie pogania, boi się, że będzie musiał, jak mówi, „łapać dzidziusia".
W końcu dzwonię, umawiamy się na telefon za kilka godzin. Do wieczora nic się nie zmienia, poza tym, że zaczyna mnie męczyć biegunka. Skurcze są na tyle uciążliwe, że nie sposób ich ignorować, niektóre stają się bardziej bolesne. Czytam po raz kolejny objawy porodu pozornego i prawdziwego i nic z tego nie wynika. To nie jest podobne do niczego, co znam z poprzednich porodów. Idę spać , w nocy kilka razy budzą mnie skurcze i biegunka. Kasia mówi, żebym zadzwoniła, kiedy będę chciała żeby przyjechała. Właściwie to chciałabym od razu, bo sama nie wiem, co o tym sądzić, ale to za daleko, żeby ją ściągać tylko po to, żeby zaraz wracała z powrotem. Rano nie jestem specjalnie wyspana. Robię śniadanie, skurcze co 4 minuty. 10:00 dzwoni Kasia, decyduje, że przyjedzie. Ulga, chociaż sytuacja dalej nie jest wyjaśniona. Skurcze są, kiedy chodzę, znikają, kiedy się kładę, żeby odpocząć. Staram się robić to, co zwykle, ale jestem coraz bardziej zmęczona.
Kasia przyjechała po 12:00. 3 cm rozwarcia. Chodzę. 3 cm. Idziemy na spacer. 3cm. Wieczór, 3cm. Idziemy spać. O 4 nad ranem budzą mnie skurcze. Chodzę do 7:30. Boli, ale do wytrzymania. Kasia wstaje. 3 cm. Chodzę po schodach. Boli coraz bardziej. 3 cm. Robię się coraz bardziej zmęczona i zniechęcona. Trzeba coś zdecydować. Możemy czekać dalej, jechać do szpitala albo do Izby Porodowej w Lędzinach. Nie mam siły na kolejną nieprzespaną noc, Decyduję się na Izbę, chociaż nie cieszy mnie myśl o ewentualnej kroplówce. Marek trochę zły, ale czuję, że to właściwa decyzja. Chyba ze strachu skurcze są przez jakiś czas mocniejsze. 3 cm. Obiad, pakowanie dzieci do babci, jedziemy. Skurcze przez całą drogę są, ale słabe, staram się nie zwracać na nie uwagi. Boję się, że po ewentualnej oksytocynie nie dam sobie rady. Trudno, i tak nic nie mogę na to poradzić. Wreszcie dojeżdżamy, Marek jedzie zawieźć dzieci, a my wchodzimy, rozbieram się i rozglądam. Wygląda miło. Cisza, spokój. Najważniejsze, że Kasia może być ze mną. Wchodzę na fotel, zaczynamy od przebicia pęcherza W samą porę przyjeżdża Marek. Klęczę, opierając się o niego. Jest mi niewygodnie, decyduję położyć się na chwilę i to jest błąd, bo potem nie jestem już w stanie sama zmienić pozycji. Skurcze są jak burza, jak tajfun i tornado. Najgorsze jest to, że słyszę doskonale co się dookoła mnie dzieje, ale sama nie bardzo jestem w stanie mówić , a co dopiero coś robić. Równocześnie mam wrażenie, że jakaś część mojego umysłu oddzieliła się i patrzy z boku na to co się ze mną dzieje. Nie jest mi wygodnie w pozycji, w której leżę. Kasia przychodzi i mówi o czopkach rozkurczających. Nie cierpię czopków. A poza tym obawiam się, że wtedy to wszystko będzie trwało dłużej. Marek jakby czyta w moich myślach i pyta o to - podobno przy odpowiednio rozwiniętych skurczach nie ma takiej obawy. Świetnie, ale i tak nie chcę czopków. Wolę, żeby ktoś urodził za mnie, a ja może spróbuję jeszcze raz, kiedy indziej. Już rozumiem, po co wymyślono znieczulenie zewnątrzoponowe. Ale igła w kręgosłupie? Kolejny skurcz jest tak silny, że oddychanie nie pomaga. Krzyczę i natychmiast przestaję, bo jednak wtedy jest jeszcze gorzej. Myślę, że nie dam rady, że już dłużej po prostu nie wytrzymam i znów pojawia się ta chłodna myśl, wypowiedziana jakby przez kogoś innego :„nie wytrzymasz ? A niby co zrobisz ?" .No tak, nic nie zrobię, nie da się uciec. Nagle czuję skurcze parte. Wcale nie jest lepiej. W pewnym momencie słyszę i rozumiem tylko głos Kasi. Cierpliwy i spokojny. Bez śladu zdenerwowania. Dziwię się, bo ja sama straciłabym do siebie cierpliwość. Przecież nie robię tego, co powinnam. Staram się. A może za mało?. Chwilami wcale się nie staram, bo bardzo boli mnie krocze, a kiedy prę, to trochę przestaje. Kasia i p. Maria podnoszą mnie, klęczę, chociaż niewygodnie, bo zaplątałam się w worek. i nie mogę oprzeć się na obydwu kolanach. Ktoś położył przede mną zimną, mokrą pieluszkę. Opieram o nią twarz i przytomnieję - jak dobrze !
Słyszę jak Kasia zastanawia się nad nacięciem, Miło z jej strony, ale mam ochotę krzyknąć „nie zastanawiaj się, tylko tnij ! I znów nie mogę nic powiedzieć. „Jest za pięć szósta, o szóstej maluch będzie z nami - to znowu Kasia. Jeszcze tylko chwila, jeszcze jeden skurcz! W którymś momencie dotykam główki rodzącego się maluszka. Czuję tylko czubeczek, a wokół skóra. Ciekawe, wydawało mi się, że kiedy główka już wysunie się z pochwy, to jest po wszystkim. (Kiedy teraz głaszczę Pawełka po główce, wraca tamto wrażenie - bardzo miłe. ). Wreszcie jest. Czuję ulgę, chociaż dalej boli. Duży chłopczyk. Duży ? Mnie wydaje się malutki. Dotykam go i przytulam. Jest cieplutki i nie płacze. Mam ochotę obejrzeć go całego, dlatego odkrywam go trochę i patrzę na malutkie stópki i pupcię , która wygląda śmiesznie, jakby było na niej za dużo skóry. No i oczywiście sprawdzam, czy to na pewno chłopczyk. Rodzi się łożysko i wyjaśnia się prawdopodobna przyczyna zatrzymania postępu porodu - węzeł na pępowinie. Czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewała!. Wiem, że taka komplikacja może skończyć się tragicznie, jednak jakoś jeszcze to do mnie nie dociera. Zresztą cieszę się głównie, że już mnie nie boli. I jestem trochę zła na siebie. Wydawało mi się, że potrafię zapanować nad swoim ciałem, że dam sobie radę w każdej sytuacji. Nie jestem z siebie zadowolona.
Szycie nie boli bardziej niż w szpitalu, a może nawet mniej, ale odbywa się w zdecydowanie przyjemniejszej atmosferze. Marek daje mi wody, Kasia smaruje wargi - jak to miło, że ktoś o mnie dba.
Cud ! W godzinę po porodzie mogę usiąść na ustępie !
Nie wyobrażałam sobie, że może być aż tak inaczej niż w szpitalu. Tutaj nikt się nie spieszy, na wszystko jest czas. Nie ma wstawania o szóstej rano, obchodu, mierzenia temperatury, nie ma obcych, codziennie innych ludzi. Są życzliwe kobiety, mówiące normalnie, nie medycznym żargonem. Czuję, że jestem dla nich konkretną osobą, czuję, że lubią mojego synka. Traktują go jak człowieka, a nie jak „dziecko, sztuka jedna". Kąpiel wtedy, kiedy maluch się obudzi, badanie i szczepienie, kiedy się naje. W niedzielę pani Ania mówi, że idzie gotować obiad, a jak byśmy czegoś potrzebowały, to mamy wołać. Wyobrażasz sobie coś takiego w szpitalu ? Czuję się tylko trochę samotna, bo nie ma mnie kto odwiedzić.
Maluszek nie jest szczelnie zawinięty w becik, mogę go oglądać, głaskać, przytulać - i robię to właściwie cały czas. Przywiozłam sobie jakieś książki, ale nie mam ochoty czytać. Po prostu leżę, odpoczywam i cieszę się dzieckiem. Jak to dobrze, że nie zdecydowałam się na szpital !

Pawełek to właściwie sama radość, nawet kiedy ma gorszy dzień i troszkę marudzi. Wyczuwam jego potrzeby o wiele lepiej, niż starszych dzieci. Mam wrażenie ciągłości przebywania z nim - ani na chwilę nie został ode mnie oddzielony. Kuba w ogóle nie był ze mną po porodzie, Asia tylko chwilę leżała na moim brzuchu. Później też jakby ich nie było, bo jak można poznawać dziecko zawinięte szczelnie jak pakunek, którego nie można w zasadzie rozwinąć, bo pod spodem tylko pielucha i cienka koszulka ? Efekt był taki, że instynktownie kochałam ich od razu, ale jako osoby - kilka miesięcy później, jak już się dobrze poznaliśmy. Pawełek od początku jest dla mnie kimś, kto ma swoje zdanie, swoje potrzeby i jasno je komunikuje. Myślę, że to zasługa warunków w jakich się urodził i tego jak byliśmy oboje traktowani po porodzie.
Może zdecyduję się na jeszcze jedno dziecko ?

14.04.03
Emocje opadły. Pamięć o bólu schowała się gdzieś głęboko i mogę sobie o nim przypomnieć, ale to wymaga trochę wysiłku. Znacznie lepiej pamiętam pierwsze tygodnie po porodzie

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...