Cud narodzin Małej Mi - Maria Kołodziejczyk

Prezent
Przyjście na świat naszej Małej Mi było największym prezentem, jaki mogliśmy dostać od życia. Tak uznaliśmy oboje z mężem, jeszcze w trakcie nocy cudów. Nocą cudów nazwaliśmy noc narodzin naszej córeczki.

Prezent ten otrzymaliśmy niejako w pakiecie razem z porodem synka Brunona, który przyszedł na świat nieco ponad cztery lata wcześniej. To również był dar, jakkolwiek trudny dar - Bruno urodził się przez cesarskie cięcie. Te dwa zdarzenia, tak bardzo różne od siebie, stanowią dla nas jedną spójną naukę. Doświadczyliśmy na sobie jak wiele można zbudować na zaufaniu do samych siebie i do losu, na podążaniu za własną intuicją, na byciu w zgodzie z sobą, na poszukiwaniu wsparcia od pokrewnych dusz, a także na otwartości, która pozwala godzić się z różnymi scenariuszami, nawet tymi niechcianymi, nawet takimi, których nie bylibyśmy w stanie sami przewidzieć wcześniej.

Zanim nabraliśmy tego przekonania i pewności, było dużo niepewności. Druga ciąża przebiegała bez najmniejszych komplikacji. Towarzyszył mi jednak lęk o zdrowie dziecka racjonalnie podyktowany moimi infekcjami wirusowymi w pierwszym trymestrze i chorobą zakaźną starszego dziecka. Oprócz tego część obaw była po postu stałym elementem mojego wewnętrznego krajobrazu - zazwyczaj łatwo znajduję sobie pretekst do podtrzymywania odpowiedniego poziomu wolno płynącego niepokoju. Nie należę do osób brawurowych, ani ryzykanckich. Cenię sobie poczucie bezpieczeństwa.
Pierwszy poród
Tym bardziej chciałam, aby nie powtórzył się scenariusz z pierwszego porodu. Wtedy również poszukiwałam położnych asystujących przy porodach w domu, ale gdy w fundacji "Rodzić po Ludzku" powiedziano mi, że nie dysponują telefonami do takich osób na terenie Krakowa, rozstałam się z tym pomysłem. Zignorowałam subtelne oznaki, że prowadząca mnie ginekolog, jak i położna z poleconego przez nią szpitala, mają zupełnie odmienne podejście do porodów. Inną filozofię, według której rodził szpital, a nie ja. Gdy zadawałam pytania o rutynowe procedury typu nacinanie krocza usłyszałam: "Oczywiście kochana, że pytamy pacjentkę czy wyraża na to zgodę, ale Ty i tak zrobisz to co Ci powiemy, ponieważ my działamy dla dobra twego i dziecka". Coś mi w tym nie pasowało, ale przemilczałam ten komentarz i przeczekałam niepokojącą intuicję. Poprzestałam na tym, że zaklinałam w duchu, aby nie trafić na tą położną. Trafiłam. Potem, gdy z biegu życia, z zaabsorbowania pracą zjawiłam się na porodówce, nie czułam się za grosz bezpiecznie, nie byłam podmiotem sytuacji. Po dwunastu godzinach lekarz wraz z położnymi zadecydowali o cięciu cesarskim, gdy po podaniu oksytocyny, jako antidotum na wolno postępujące rozwieranie szyjki macicy, wystąpiły zaburzenia w tętnie dziecka. Prosiłam o wstrzymanie się z kroplówką, chciałam zwiększyć swoją aktywność, pochodzić po schodach (do tej pory głównie leżałam pod KTG), ale zbyto moje prośby ironicznym milczeniem. Nikt ze mną nie polemizował. Po prostu personel robił swoje.

Druga ciąża
Przy drugiej ciąży powróciła do mnie myśl o porodzie w domu. Wznowiłam poszukiwanie położnych. Teraz sytuacja wyglądała znacznie lepiej. Otrzymałam kilka kontaktów z różnych źródeł, które jak się okazało prowadziły do tej samej osoby. Cieszyłam się, że coś się jednak ruszyło w konserwatywnym Krakowie, że tu również zaczyna kiełkować myśl o przyznaniu kobiecie głównej roli w sytuacji porodu. Ale za każdym razem słyszałam w gabinecie ginekologicznym, że powinnam się nastawić na kolejną cesarkę. "Jak się pani uda urodzić dołem, będzie pani miała miłą niespodziankę!" O marzeniu związanym z porodem w domu w ogóle nie wspominałam. Nie chciałam prowadzić niepotrzebnych debat, w których dwie skrajnie różne opcje próbują przekonać interlokutora. Natomiast moje wewnętrzne pragnienie rodzenia w domu przekornie umacniało się. Od położnika wykonującego USG usłyszałam np. "Poród to beczka prochu! Nigdy nie wiadomo kiedy wybuchnie i z jakim skutkiem." Czułam sprzeciw wobec tak katastrofalnych wizji. Potrzebowałam wsparcia i wzmocnienia, a nie straszenia. Miałam pod dostatkiem obaw własnych. Jednocześnie czułam, że to nie jest "moja prawda" o porodzie. Owszem przyjście na świat pierwszego synka odbyło się przez cesarkę, ale długo po tym miałam poczucie, że coś mi odebrano. Pozwoliłam to sobie odebrać. Jakby przez szpitalne normy i chęć działania personelu, nie pozwolono memu ciału działać we własnym tempie. Ja też się w tym zagubiłam i nie stanęłam wystarczająco stanowczo we własnej obronie. Nie miałam wtedy ochoty, ani energii na walkę z ludźmi, którzy działali w dobrej wierze, ale wbrew moim odczuciom. Tym razem też nie chciałam zbroić się przed pójściem do szpitala, jak do obrony przed atakami.

Marzenie o porodzie w domu było podyktowane motywacją "od" - unikania. Było też jednak uzupełniane przeczuciem, że poród może być niesamowitym przeżyciem, które odkryje dla mnie jakąś prawdę o życiu, o mnie. A może nawet o umieraniu. Wiedziałam, jakąś intuicyjną wiedzą, że w świadomym porodzie, jest dla mnie "coś", jakiś diament. To była "moja prawda" o porodzie.

Przebyta wcześniej cesarka była ważnym przeciwwskazaniem, na które zwracali mi uwagę niemal wszyscy, z którymi poruszałam ten temat. We mnie samej zmagały się co najmniej dwa głosy. Jeden wątpiący: "Być może moje ciało ma jakiś defekt, zlokalizowany w szyjce macicy, przez który poród nie postępuje tak, jak powinien." Oraz drugi głos, który szeptał co raz bardziej przekonująco, że moje ciało jest perfekcyjnie stworzone do porodu, moja psychika i dusza też, że jestem stworzona do rodzenia dzieci, pracowały wszak na to miliony lat ewolucji i zastępy kobiet rodzących przede mną. Teraz ja muszę "tylko" temu zaufać i zadbać o stworzenie na czas porodu sprzyjających warunków. Sprzyjające warunki oznaczały dla mnie kameralność, troskliwość, kompetencje i własne gniazdo. Gdy już poczułam w sobie tą identyfikację ze wszystkimi samicami świata, zapragnęłam bardzo być w tym ważnym momencie we własnym gnieździe. To już właściwie nie było myślenie, nie neo-cortex , tylko potrzeba płynąca ze starego mózgu, jakiś silny atawizm. Wtedy pojawiło się napięcie między mną a mężem, który czując, że pragnienie rodzenia w domu narasta we mnie fanatycznie zaczął stawiać pytania o bezpieczeństwo i przywoływać racjonalność. Położna również studziła mój zapał proponując opcje pośrednie: rozpoczęcie porodu i kontynuowanie go do zaawansowanej fazy w domu, po czym wyjazd do szpitala. W takim planie gubiło się dla mnie sedno: pragnęłam, aby klimat jaki poczuje moje maleństwo po urodzeniu był klimatem domowym, aby to moje i męża ręce je tuliły, aby czuło naszą miłość i radość z tego, że przybywa na świat, zamiast doświadczać fachowej, ale bezosobowej obsługi związanej z odśluzowywaniem, pomiarami i szczepieniami. Te procedury nie są szczególnie kojące zważywszy, że maleństwo doświadcza ich właśnie przeszedłszy przez traumę narodzin.

Gdy położna mówiła o swoim wahaniu co do rodzenia z nami w domu, wynikającym z pierwszego porodu przez cesarskie cięcie, przyjmowałam jej obawy jako przejaw profesjonalizmu. Tym bardziej chciałam, aby to ona wspomagała nas swym doświadczeniem i troską. Ania od pierwszej naszej rozmowy wzbudziła we mnie ogromne zaufanie do siebie (choć pewnie wtedy wcale tego nie pragnęła). Czułam, że przy niej będziemy mogli być z mężem swobodni, a jednocześnie wspierani jej kompetencjami.

Tymczasem Tomasz - mój mąż - wciąż nie był przekonany do porodu domowego. Był moment kiedy pomyślałam, że mając te dwa filary (męża i położną) bez pełnej dedykacji i determinacji, aby podjąć się towarzyszenia mi w rodzeniu w domu, musze odpuścić. Może tak ma być, że poród w szpitalu też będzie pięknym wydarzeniem i dobrym powitaniem dla naszego dziecka. Jednak czułam w tej auto-perswazji fałszywą nutę. Uznałam, że to będzie wystarczający scenariusz dopiero wtedy, gdy zrobię naprawdę wszystko, aby rodzenie w domu stało się możliwe. Namawiałam i przekonywałam Anię obawiając się, czy czasem nie nadużywam jej cierpliwości. Z perswazją wobec męża było trudniej. Jako argument za porodem domowym miałam tylko własną głęboką intuicję i poczucie, że mogę, że jeśli nikt mnie nie będzie pośpieszać, to tym razem wszystko będzie dobrze.

Życie wspiera realizację wielkich pragnień. Przypomniałam sobie, że w książce doktor Agrawal czytałam, że wcześniejsza cesarka nie wyklucza porodu siłami natury. Nawiązałam z nią kontakt, z którego wynikło zaproszenie na warsztat dla par przygotowujących się do porodów w domu. Pojechaliśmy na ten warsztat z mężem, jako reprezentanci różnych opinii, a wróciliśmy jako w pełni spójna, mocno przekonana do swoich wyborów para. Warsztat była dla nas obojga ważnym wydarzeniem, a także pretekstem do wielu rozmów, które były dla nas oczyszczające i zbliżające. Między Wrocławiem a Krakowem, a także w późniejszych rozmowach zaczynaliśmy się nawzajem rozumieć co raz lepiej. Zyskał więc na tym również nasz związek. Później okazało się, że to właśnie przekonanie Tomka i sposób w jaki on również namawiał Anię do rodzenia z nami przeważył szalę jej wahań.
Noc cudów
Poród nadszedł niespodziewanie przed terminem, mimo, że podczas badania niespełna tydzień wcześniej nie wykształcała się jeszcze żadna gotowość porodowa. Obudziły mnie rano regularne skurcze co 15 min. trwające ok. 30 sek. Ponieważ dzień był pełen zaplanowanych rzeczy postanowiłam spokojnie działać zgodnie z planem i poczekać na rozwój sytuacji. W południe przyjechała położna, która też orzekła, że sytuacja rozwija się bardzo powoli, a akcja może się jeszcze wyciszyć, trzeba więc obserwować uważnie rozwój wydarzeń i na nic się nie nastawiać. Gdy wszystko z planu dnia zostało zrealizowane, mąż pojechał po Anię. Gdy zbadała mnie ona ponownie miałam zaledwie 2 cm rozwarcia po 13 godzinach regularnych nieustających skurczów. Zaczęliśmy żartować, że trzeba się przygotować na długi poród. Ale na żartach się skończyło. Gdy już nie miałam żadnych innych obowiązków ani zadań, gdy starsze dziecko było pod troskliwą opieką zaprzyjaźnionych sąsiadów, mogłam wreszcie o prostu być, a moje bycie zmierzało szybkimi krokami do wydania na świat nowego życia.

Skurcze nasilały się co raz szybciej: wzrastała ich częstotliwość, długość i siła. Co raz trudniej było mi uczestniczyć w rozmowach. Czułam, że moje ciało przejmowało mnie w posiadanie. Potrzebowałam uważnie się w nie wsłuchiwać. Towarzyszył mi jakiś szczególny rodzaj koncentracji, takiego skupienia w którym jest i cisza i swoboda zarazem. Między skurczami nie czekałam na ból, tylko rozluźniałam się maksymalnie myśląc o tym, że gdyby poród rzeczywiście się przedłużał to muszę zachować jak najwięcej siły. Tomasz pomagał mi przez ucisk punktów w części krzyżowej kręgosłupa. Czasami znosiło to ból niemal zupełnie, czasami go łagodziło. Pomagała mi sama obecność męża. Czułam jego pełne gotowości czuwanie i obecność w bezpośredniej fizycznej bliskości. Ania co jakiś czas słuchała tętna dziecka. Nie musiałam do tego przyjmować pozycji leżącej (w przeciwieństwie do KTG). Cały czas stałam, chodziłam, generalnie byłam w pionie i w ruchu. Miodem na moje uszy i serce spływało, gdy Ania mówiła "Jest już 6 cm!"

Najtrudniejsza faza przyszła, gdy miałam już duże, ale niepełne rozwarcie i wielką potrzebę parcia. Powstrzymywanie parcia kosztowało mnie tyle wysiłku co podtrzymywanie wodospadu. Wczepiłam się w Tomka i za sugestią Ani robiłam powolne długie wydechy. Pomogło też wejście pod prysznic i polewanie krocza oraz dołu brzucha. Miałam zamknięte oczy, gdy w pewnym momencie Ania dotknęła mego czoła - poczułam przypływ sił i otuchy. Usiłowałam się rozluźniać i bezgłośnie mantrowałam do siebie i do Maleństwa "Otwieramy bramy, otwieramy bramy" Większość czasu intensywnego porodu spędziłam z zamkniętymi oczami. Pomagało mi to wyłączyć myślenie (nowa kora) i przestawić się na czucie (stary mózg - pień i podwzgórze).

Trudno właściwie mówić o czasie, ponieważ właściwie straciłam poczucie czasu. We wcześniejszym etapie porodu byłam zaskoczona, że płynął on szybciej niż myślałam. Drugi, intensywny etap porodu trwał dla mnie chwilkę. W rzeczywistości zegarowej było to 4 i pół godziny. Mira urodziła się kilka minut po północy. Gdy Ania dała mi sygnał, że mogę już przeć, poczułam niemal wdzięczność. Byłam w stanie jedynie wyjść z wanny i uklęknąć "na czworaka". Tętno dziecka zaczęło spadać (ale ja nie byłam tego świadoma) i Ania przejęła zdecydowanym głosem prowadzenie: "Poprzyj, teraz rozluźnij.." Szłam za jej głosem jak za sznurkiem po labiryncie bólu. Zmierzałam ku szczęściu, o którym wiedziałam, że jest już bardzo blisko. Moim odczuciu po kilku sekundach urodziło się maleństwo. Zaburzenia tętna wynikały z tego, że dziecko było okręcone pępowiną. Ania rozluźniła ją i buźką do dołu przez tkaninę zaczęła masować i oklepywać nasz skarb, aby przywrócić mięśniom odpowiednie napięcie i skórze ukrwienie. Po chwilce, gdy wszystko wróciło do normy, odwinęła dzidziusia i obwieściła: córeczka! Usłyszałam dźwięczny śmiech Tomka. Cudowna niespodzianka, zwłaszcza, że spodziewaliśmy się drugiego syna. Lekarz wykonujący USG zastrzegał się wprawdzie, żeby nie brać jego szacunków stuprocentowo. I właśnie w tym marginesie niepewności pojawiła się nasza maleńka córeńka. Kilka dni zajęło nam wyczucie jakie imię sobie przyniosła. Udało się to odczytać mężowi, który tuląc ją powiedział: "Może Mira? Ona z takim spokojem pojawiła się na świecie." Oby Mira wnosiła ten pokój w życie swoje i innych.

W ciągu kilku minut urodziło się łożysko, po czym przeszliśmy na łóżko w sypialni. Tuliłam maleńką i patrzyliśmy na siebie z mężem przepełnieni szczęściem - oto spełniało się to czego pragnęliśmy. Jakie to uzdrawiające doświadczenie życiowe - marzysz i jest Ci dane. Byliśmy we własnym gnieździe, razem z nowonarodzonym dzieckiem. Brakło mi słów, ale też nie potrzebowałam słów. Chciałam tylko Być.

Potem Tomasz przyniósł śpiącego Bruna od sąsiadów. Nie chciałam, aby był on świadkiem porodu, ponieważ nie wiedziałam jak będę sobie radzić z bólem. Nie chciałam go wystraszyć swoim krzykiem. Teraz wiem, że to nie byłoby problemem, bo nie potrzebowałam krzyczeć w trakcie porodu. Ale być może obecność syna utrudniłaby mi zanurzenie się w sobie. Trudniej byłoby mi wyłączyć myślenie. Bruno obudził się nad ranem słysząc kwilenie małej. Z zaspanej buźki biło zaciekawienie. Przytulił się do mnie i zaczął porównywać różnice między rozmiarami swoich rączek i rączek siostry. Pomyślałam, że oto zdarza się cud. Cud, który zdarzył się już miliardy razy na świecie. Najpopularniejszy i zarazem najbardziej unikalny cud życia. Diamentem, który na mnie czekał było po prostu bycie w tym doświadczeniu. Poczucie jego siły i siły własnej.

UWAGA! Ta strona używa plików cookies. Brak zmiany ustawień przeglądarki oznacza zgodę na ich użycie. Więcej...